Nie miałam ochoty na słoneczną kąpiel. Leniwie wyszłam na taras, słońce włączyło turbodoładowanie. Żar lał się w nieba. Popatrzyłam na błękitne niebo przeźroczyste od energii słonecznej, na pojedyncze obłoczki, które malowały cieniutką linię bezkresu. Spoglądałam na nieboskłon oddając się słodkiemu dolce far niente.
Przeciągnęłam się ospale i poczułam
lekkie mrowienie. Dobry znak. Wszystko na swoim miejscu. Z rozmyślań
wyrwał mnie natarczywy dźwięk komórki.
-Ki czort?! - pomyślałam sobie i
weszłam do pokoju, w którym panował jeszcze poranny chłodzik.
Dzwoniła moja psiapsióła.
Cóż miała mi ważnego do przekazania
o tak wczesnej porze, kiedy to w niedzielny dzionek wszyscy odsypiają
trudy minionego tygodnia.
-Idziemy na plażę – było to raczej
stwierdzenie niż pytanie. -Szykuj się – wydała polecenie.
-Spotykamy się za 40 minut.
Zanim zdążyłam zebrać myśli i
powiedzieć cokolwiek, już się rozłączyła. W pierwszym momencie
chciałam nawet oddzwonić i oznajmić, że nigdzie się nie
wybieram, ale potem machnęłam ręką.
Na ten moment słońce mnie całkowicie
zaspokoiło. Przyjęłam tyle złocistego brązu, ile w stanie mogła
przyjąć moja skóra. Uważałam, że w tym sezonie limit już
wyczerpałam. Nie ciągnęła mnie plaża, morskie odmęty i szum fal.
Ignorowałam także szelmowskie
słoneczne zaczepki.
-Dziękuję ci słoneczko, ale więcej
nie skorzystam- prowadziłam miłą pogawędkę. - Może innym razem,
ale teraz, proszę cię, daj mi od siebie odpocząć.
Spoglądało na mnie ze zdumieniem,
otulało promieniami moje ciało i usilnie zapraszało, jak kochanek
na romantyczny wieczór swoją oblubienicę. Kusiło z nadzieją, że
się złamię.
I wygrało. Odpuściłam i powoli
zaczęłam się zbierać.
Stały ekwipunek, czyli strój
kąpielowy, ręcznik, leżak, bo opalanie na leżaku sprawia mi
ogromną frajdę. A poza tym świetnie prowadzi się z niego
obserwacje, co też uwielbiam czynić. Po prostu lubię podglądać
plażowiczów, bo historie zasłyszane i zaobserwowane mogłyby
posłużyć jako temat niejednego opowiadania. Jeszcze tylko krem z
filtrem, zawsze 20. Zarzuciłam na siebie zwiewną seledynową
sukienkę w pawie piórka, mój nowy nabytek, lekkie sandałki,
jeszcze okulary na nos. Do torby zapakowałam owoce i wodę. I
zbiegłam na dół, gdzie już niecierpliwiła się Renata. Twarz
schowała za ogromnym ażurowym kapeluszem. Kocie okulary nadawały
jej tajemniczości.
-Co tak długo?!-ofuknęła mnie na
przywitanie.
-Nie przesadzaj. Słońce to nie towar
reglamentowany – rzuciłam promienny uśmiech.
Słońce przypiekało coraz bardziej.
Zapowiadał się kolejny upalny dzień rodem z Afryki. Na plażę
dotarłyśmy umordowane. Czułyśmy się jak po ciężkiej pracy. A
to był tylko półgodzinny spacerek. Leżak ciążył mi
niemiłosiernie i żałowałam, że go zabrałam.
Zeszłyśmy na dół. Lekka bryza
chłodziła duszne powietrze. Zaczęłyśmy się rozglądać w
poszukiwaniu kawałka wolnego miejsca. Gigantyczna przestrzeń
oblężona przez turystów niczym mrówki, nie pozostawiała złudzeń.
Olbrzymie parawany dzielące plażę na małe poletka nie dawały
żadnych szans.
Mój jest ten kawałek plaży,
trawestowałam słowa znanej piosenki. Różnokolorowe materie niczym
flagi powiewały na wietrze. Czasem z któregoś okupowanego poletka
wystawała głowa pana i władcy, który to zarekwirował kawałek
plaży i nie zamierzał się z nim podzielić.
Po kilkunastominutowych poszukiwaniach
miałam naprawdę dosyć i najchętniej wykonałabym zwrot, wypinając
się na całe to nienormalne towarzystwo.
W momencie, kiedy przymierzałam się
do rewolty, Renata dostrzegła kawałek wolnej przestrzeni i szybko
pognała, aby nikt nas nie ubiegł.
Nie pomyślałam, że plaża stanie się
towarem reglamentowanym i o kawałek białego piasku trzeba będzie
toczyć boje, jak w czasach PRL-u o papier toaletowy.
No cóż, naród jest taki jaki jest.
Samolubny, nie umiejący się z drugim dzielić, a wymagania ma
takie, że oho. Każdy myśli tylko o sobie.
Gdy w końcu ulokowałam się na moim
miejscu widokowym. Wyciszyłam się, po czym oddałam mojemu
ulubionemu zajęciu, czyli obserwacji.
Zgiełk, nerwowa atmosfera,
pokrzykiwania, sprzeczki, przekleństwa, nagminne warczenie na
dzieci. Zachowania rodem z galerii handlowej. Zamiast relaksu i luzu,
nieustanny niepokój i zamieszanie. Atmosfera tak ciężka jak
gradowe chmury, które kilka dni temu dokonały zniszczeń w
południowych regionach kraju.
Na temat strojów plażowych już
pisałam wcześniej. Dodam tylko, że niestety pod tym względem
jesteśmy niereformowalni.
Po dwóch godzinach wymęczone słońcem
czułyśmy się jak sardynki w oleju. Zarządziłam odwrót. Na
dzisiaj wystarczy plażowych atrakcji i nadmorskich doświadczeń, o
których chciałabym jak najszybciej zapomnieć.
Rozleniwione postanowiłyśmy wstąpić
na obiad do tawerny na promenadzie. Oczywiście tłoczno jak w ulu.
Wypatrywałam wolnego stolika. Wszystkie były zajęte w większości
przez roznegliżowanych mężczyzn, tylko w slipach i na dodatek
brzuchatych. Nieskrępowany obnosił się jeden z drugim z tą swoją
ciążą gastronomiczną, traktując ją jak trofeum swojego
pańskiego życia . Płeć piękna bez bluzek tylko w biustonoszach.
Bo przecież są na wczasach, a tu wszystko można.
Najwidoczniej moda na goliznę
przywędrowała do nas z Wenecji, gdzie walka z nią jest jak walka z
wiatrakami. Zarówno tam nad Adriatykiem jak i nad Bałtykiem
wszyscy mają w nosie zasady dobrego wychowania.
W końcu udało nam się znaleźć dwa
wolne miejsca. Na szczęście przysiadłyśmy się do pary odzianej.
Miła kelnerka, zapewne studentka, szybko uporała się z
zamówieniem. Pachnąca pizza pojawiła się w ciągu kilkunastu
minut. Po raz pierwszy jadłam ją bo jadłam.
Straciłam apetyt, bo nie jestem
zwyczajna jadać wśród golasów. Tak mnie wychowano i trzymam się
tych zasad.
Popatrzyłyśmy z koleżanką na siebie
wymownie. Nawet nie chciało nam się rozmawiać. W milczeniu powoli
przeżuwaliśmy tę naszą margeritę popijając chłodnym piwem.
W przeciwieństwie do innych nie było
nam do śmiechu.