Siedem grzechów kobiety

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

sobota, 30 sierpnia 2014

Baba za kierownicą


Nikt tak nie lekceważy kobiet za kierownicą jak mężczyźni. Ile pogardliwych słów padło z ich strony pod naszym adresem, nie sposób policzyć. Królowie szos-tak twierdzą – traktują nas jak zawalidrogi i idą dalej uważając, że płeć piękna w ogóle nie nadaje się do prowadzenia samochodu. 

Męscy szowiniści uznają siebie za herosów kierownicy, a nam wyznaczają miejsce w kuchni, przy dzieciach i  ryku odkurzacza. On pan i władca szos, ulic i uliczek, mistrz kierownicy zajeżdżający drogę i przejeżdżający z piskiem opon, przed którym drżą użytkownicy wielośladów.
Baba za kierownicą, to określenie słyszymy każdego dnia. Jest ono wyrazem lekceważenia naszych umiejętności i możliwości. Ich szare komórki w ogóle nie dopuszczają myśli, że kobieta może być tak samo dobrym kierowcą, a może -nie daj Boże!- lepszym.:) 
-Zabrać babom prawo jazdy- usłyszałam niedawno od jednego samochodowego macho. Pluł jadem i obrażał kobietę, która zwróciła mu uwagę, że zajął miejsce przeznaczone dla osoby niepełnosprawnej. Ona nie zważała na jego agresję i zagroziła, że zadzwoni po straż miejską.

Wielokrotnie spotkałam się z chamstwem kierowców. Ot, choćby kilka dni temu, gdy wracałam z pracy. Jechałam zgodnie z przepisami, licznik wskazywał niewiele ponad 90. Młody, szalony najeżdżał na mnie z tyłu, puszczał blendę, co w slangu samochodowym znaczy, że mam jechać szybciej. Gdy wkurzona wykonałam ruch ręką, żeby pojechał górą, dostał wścieklicy i popisał się. Wyprzedził po chamsku na trzeciego, po czym zahamował z piskiem tuż przed moim samochodem. Nie obyło się oczywiście bez typowego znaku polskich kierowców, a mianowicie wyciągniętego palca. W takich sytuacjach nie reaguję, bo z wariatami lepiej nie wchodzić w utarczki słowne.

Oczywiście, że są różni kierowcy, ale dotyczy to zarówno kobiet jak i mężczyzn. Biję się w piersi, bo nie raz widziałam panie, które rzeczywiście  stanowiły zagrożenie na drodze. Z przerażeniem patrzyłam, jak parkują, włączają się do ruchu i wykonują różne dziwne manewry. A podczas prowadzenia, zamiast koncentrować się na drodze, wykonują różne czynności. Mam znajomą, która podczas jazdy do pracy, w samochodzie wykonuje pełny makijaż. Za każdym razem nie wychodzę z podziwu, jak ona to robi. Inne czeszą się, malują usta, rozmowy przez telefon, sms-y to rzecz nagminna.
Mam taką zasadę, że prowadząc nigdy nie odbieram telefonów, a tym bardziej wiadomości tekstowych.
Wczoraj późnym popołudniem z podziwem obserwowałam panią za kierownicą, która przy chodniku precyzyjnie  parkowała tyłem samochód. Równiutko, w odpowiedniej odległości od innych pojazdów, aby kierowcy mogli spokojnie wyjechać. Mistrzostwo świata.:)

Mój szanowny małżonek jest świetnym kierowcą, lubi szybką jazdę, manewry wykonuje zdecydowanie i bezpiecznie. Znam jego stosunek do kobiet za kierownicą. Wielokrotnie też widzę, że jego ocena dotycząca damskich umiejętności samochodowych, jest niesprawiedliwa.
Określa nas żartobliwie
SZOSOWE PIRATKI
MISTRZYNIE PARKOWANIA

-Dlaczego mężczyźni negatywnie oceniają nasze umiejętności? – zapytałam.
-Bo nie koncentrujecie się na prowadzeniu samochodu- wyliczał. - Myślicie o tysiącu spraw. Jesteście roztrzepane. A samochód traktujecie jako rzecz zastępczą. Prowadzenie samochodu to jak operacja, jak się pomylisz, zrobisz komuś krzywdę. Mężczyźni nie traktują na poważnie kobiet za kierownicą. To urodzeni szowiniści-ocenił krytycznie.
-Ale wy często zachowujecie się na drodze skandalicznie-ripostowałam – szybcy, wściekli, bezczelni. Dlaczego?
-Samochód dla faceta jest jak zbroja – użył porównania. - Tu jesteśmy anonimowi i wydaje się nam, że możemy więcej. Facet musi sobie cały czas coś udowadniać. Nie tylko w życiu, ale i za kierownicą  musi być macho. Oczywiście, że to jest przerost formy nad treścią. Auto źle wpływa na naszą psychikę, bo wyzwała agresję – rzucił na zakończenie.

A zatem

Drogie panie!
Nie przejmujmy się, bo w życiu i tak jesteśmy bardziej zaradne od płci brzydkiej.

niedziela, 24 sierpnia 2014

Co robi Polak na wakacjach

Co robi Polak na wakacjach nad morzem, gdy nie ma pogody? Spaceruje - nie za dużo. Zwiedza – rzadko. Czyta – od przypadku. Czynnie wypoczywa – można policzyć na palcach. Oddaje się rozrywkom kulturalnym – przez przypadek.

Polak je, a w czasie wolnym od jedzenia, buszuje po sklepach. 

Ostatni tydzień spędziłam nad naszym morzem z nadzieją, że będę mogła oddać się słodkiemu nic nie robieniu, a przede wszystkim skorzystam z promieni słonecznych i zalegnę na plaży. Słońce się na mnie obraziło, nie wiem dlaczego – dlatego głównie spacerowałam i oddawałam się obserwacji.:)
Intensywny zapach smażonego oleju, ryb, różnego mięsiwa, drażnił nozdrza i pobudzał kubki smakowe u co bardziej wrażliwych.
Przed każdą budką na deptaku, ogromna kolejka, jak w czasach PRL-u. Towarzystwo stoi cierpliwie w kolejce, pokrzykują najmłodsi natychmiast domagając się gofra i loda. Krzyk, hałas, napięcie, zero odpoczynku.

Ogródki przy restauracjach zapełnione do ostatniego miejsca, na talerzach wielkie porcje ryby z podwójną ilością frytek, trochę surówki i koniecznie piwo. Piwo latem to nasz napój narodowy, widziałam nawet takich, którzy gofry popijali piwem. No cóż, o gustach się nie dyskutuje.
Gyros, kebab, zapiekanka XXL, im większa, tym lepiej. Frytki w różnych odmianach, które nie sposób spamiętać.
Na talerzu świński ryj, golonka kwaśnica zagryzana pajdą chleba.
Turysta lubi jeść podczas spaceru, wychodząc z założenia, że posiłek spożywany w ruchu spowoduje mniejsze spustoszenie w jego organizmie i spali nadmierne kalorie.:) 

Jak wygląda dzień Polaka na wakacjach?

Po śniadaniu spacer nad morzem, a na początek drobna przekąska w postaci – tu jak kto woli na słodko albo na ostro – a więc gofr, lody albo grillowana kiełbasa, kaszaneczka, karkóweczka. W porze obiadowej rybka z dodatkami, może pizza. Na kolację powtórka. I jeszcze nocna uczta, bo  jak się spaceruje i nałyka jodu, żołądek dopomina się o dodatkowe kalorie. :)

Podsłuchane rozmowy.

- Może byśmy w końcu usiedli – mówi do swej partnerki mężczyzna z pokaźnym brzuszkiem. W głosie słychać wyraźnie rozdrażnienie. -Ty byś tylko chodziła. Jestem głodny.
- Daj spokój, od rana do wieczora tylko jesz – odpowiada podniesionym głosem. - Pospacerujemy jeszcze trochę.
- To spaceruj. Idę coś zjeść. Spotkamy się za pół godziny – po czym kieruje się do najbliższej budki z jedzeniem.
- Wczorajsza golonka była świetna – stwierdza szczupła brunetka. - Może dzisiaj też powtórzymy – pyta swojego towarzysza. Ten ochoczo przytakuje i zasiadają za najbliższym stołem.
- Masz ochotę na rurkę z kremem – pyta mama swoją kilkuletnią córkę z wyraźną otyłością. -Chcę gofra – wyraża swoje żądanie.

Nagle moją uwagę przykuwa wyraźny sprzeciw młodej osóbki, która z płaczem wykrzykuje: -Nie jestem głodna, nie będę nic jeść. Chcę na plac zabaw. Rodzice nie reagują na sprzeciw dziecka.
Moja koleżanka wraz z rodziną spędziła dwa urocze tygodnie nad Bałtykiem. Zapewniała mnie, że był to czynny wypoczynek, ale w prezencie przywiozła trzy dodatkowe kilogramy. Niestety.
Dwa tygodnie laby mija jak z bicza strzelił. Wracamy do domu, wchodzimy na wagę i patrzymy z przerażeniem, skąd te dodatkowe kilogramy.:)
Jesień i zimę jakoś przeczekamy. A wraz z nadejściem wiosny znów zaczniemy katować się drakońskimi dietami, aby nasza sylwetka sprostała modowym wyzwaniom.
A potem pojedziemy nad morze i dzień zaczniemy od smacznej rybki smażonej na głębokim tłuszczu i olbrzymiej porcji frytek.:)

Bo jak tu się oprzeć.

środa, 20 sierpnia 2014

Świat zwariował

Klniemy jak szewc. Nie zwracamy uwagi na otoczenie. Nie interesuje nas reakcja innych. Wulgaryzmy przeniknęły do naszego języka i co gorsza, otrzymały społeczne przyzwolenie. Jeszcze do niedawna przeklinanie kojarzyło się głównie z bywalcami piwnych budek i środowiskiem z marginesu. Uznawane często było jako tzw. przerywnik. Dziś mięsem rzuca uczniak, student, celebryta, polityk i prowadzący program telewizyjny, człowiek wykształcony. Coraz więcej osób – nawet tych z pierwszych stron gazet – wręcz popisuje się używaniem chamskich wyrazów. Nasze życie zawładnęło słownictwo rynsztokowe, stało się modne jak szpilki czy markowa torebka.


Dlaczego przeklinamy?

Jedni tłumaczą, że wulgaryzmy nadają naszym wypowiedziom kolorytu, inni twierdzą, że to ekspresja wymaga tzw. językowego wzmocnienia. W ten sposób wyrażamy negatywne emocje, jak złość, frustrację czy protest. Rzucenie mięsem pozwala też odreagować stres, redukuje agresję, odkrywa rozpacz, wyraża strach, łamie tabu.
Dzisiaj rzadko można spotykać osobę, która by od czasu do czasu nie użyła przekleństwa. Bo tak naprawdę ulga, którą może przynieść wulgaryzm, jest  ważniejsza od kwestii estetycznych.
Najbardziej rażą mnie politycy, którzy prawie każdą swoją wypowiedź ubarwiają soczystym słownictwem, zarówno publicznie jak i  prywatnie. Przekleństwa wyrzucane są przez nich z szybkością wodospadu. Bulwersuje mnie ich chamstwo i brak kultury, bo takie zachowanie jest niczym innym, jak brakiem szacunku i oznaką lekceważenia swoich wyborców. Tak zachowują się tylko prostacy.
 Po tej samej stronie postawiłabym jurorów popularnych formatów telewizyjnych oceniających umiejętności naturszczyków i zawodowców. Nie ma programu, w którym kilkakrotnie nie padłoby określenie zajebiście lub inne  k... czy sp..... . Zajebiste jest wszystko: występ, strój, jedzenie. Jednym słowem zajebisty jest cały świat. Niedawno usłyszałam, jak nasza diwa operowa, oceniła występ jako zajebisty. Opadły mi ręce. Pozostał niesmak. Bardzo ją znielubiłam. Sztuka sięgnęła bruku. A subtelność. Zastanawiam się, czy takie słowo jeszcze funkcjonuje w określeniu zachowania.

Aby zaistnieć, trzeba dać show. Trzeba szokować, krzyczeć.
 Jak zwrócić na siebie uwagę? Tutaj niezbędne są wulgaryzmy, im bardziej dosadne, mocne, tym więcej się pisze i mówi o ich użytkownikach.
Nie pomyślcie czasem, że jestem święta. Od czasu do czasu lubię sobie siarczyście zakląć. Zdarzają  się sytuacje, w których mięso ciśnie mi się na usta i wcale się przed tym nie wzbraniam. Jeżeli jestem wściekła i na granicy wytrzymałości, następuje tzw. punkt kulminacyjny, wtedy daję upust  swoim emocjom, wyrzucam po prostu spi......j. I od razu przychodzi na mnie uspokojenie.
 Ku.....mi rzucam, a właściwie rzucałam przy odkurzaniu, kiedy walczyłam z oporną rurą. Od chwili, kiedy kupiłam odkurzacz bez węża, sporządniałam.

Moja przyjaciółka, bardzo rozemocjonowana, uwielbia przeklinać. Gdy ostatnio wspomniałam jej, że będzie bohaterką mojego posta o przeklinaniu, powiedziała, że kląć nauczyła ją Ameryka. Tam od siarczystego języka jej polskich znajomych na początku puchły jej uszy. Potem przywykła i przywiozła przekleństwa zza oceanu do Polski. W jej przypadku, k.....y wcale mnie nie rażą. Bo jej niesamowite opowieści, zawsze ze świetną pointą, są prawdziwym majstersztykiem, a siarczyste przekleństwa dodają smaku, kolorytu i potęgują emocje. Ona jest jedną wielką emocją.

Gdy zapytałam moją moją szesnastoletnią córkę, co myśli o przeklinaniu, odpowiedziała, że nie zwraca na to uwagi. Co wcale też nie jest takie pozytywne, gdyż powinno ją to razić, denerwować. Ale jak z każdej strony dobiegają nas zajebiste zwroty, przestajemy reagować. Na szczęście, sama jest wrogiem używania tego typu słownictwa.
Przeklinanie przestało być wstydliwe. Ostatnio jakoś nie usłyszałam, aby z takich zachowań rozliczano osoby publiczne. Co więcej, w niektórych środowiskach jest w dobrym tonie, bo jesteś wtedy cool.
Sztuka zabarwiona k... i ch.... staje się sztuką kloaczną, gdzie już tylko pozostaje spuszczenie wody. Niestety, smród i tak pozostaje.
Ktoś może pomyśleć, że się czepiam. Oczywiście, ma prawo. Ale razi mnie świat, w którym zamiast prawdziwych wartości wpaja nam się zachowania, które już nie mieszczą się w żadnych ramach. Zaistnieć musisz za wszelką cenę, a w tym ma pomóc zajebiste spojrzenie na życie.

Świat zwariował.

środa, 13 sierpnia 2014

Facet stiuningowany

Medialnej obróbce do tej pory poddawane były kobiety. Poprawiano im urodę, niedoskonałości natury, ujmowano kilogramów. Wielomilionowa damska widownia z zapartym tchem i niekiedy z zazdrością śledziła, jak  brzydkie kaczątko zmienia się w pięknego łabędzia. Metamorfoza okupowana była wielomiesięcznym cierpieniem, heroicznym wysiłkiem woli, a wszystko po to, by zyskać w oczach innych i zbliżyć się do obowiązującego wzorca kreowanego przez media.

Teraz taka szansa pojawia się przed mężczyznami. Jedna ze stacji telewizyjnych wpadła właśnie na pomysł, aby podobnej metamorfozie poddać płeć brzydką. My zmieniałyśmy się w pięknego łabędzia, oni jak samochody będą tiuningowani, tłumacząc z męskiego na damskie podrasowani. Czyli tu się wymieni, tam zastąpi i jeszcze coś doda. Aż się boję myśleć, jaki będzie efekt tych wszystkich działań. Zastanawiam się tylko, czy ta przemiana spotka się z akceptacją męskiej widowni, bo jak znam próżną naturę damską, panie świetnie będą się bawić.:)

Obcując na co dzień z naszymi partnerami, dostrzegamy zarówno ich zalety jak i wady, czasami jest tak, że trudno wytrzymać. Podejmujemy rozmowę,  stosujemy niekiedy delikatną perswazję, posuwamy się do szantażu, walki podjazdowej, okopujemy się,  że posłużę się terminologią wojskową. Szukamy rozwiązań, wykorzystując wszelkie dostępne nam możliwości, przyznam - nie zawsze gramy uczciwie. Próbujemy coś zmienić, choć w ich przypadku zmiany są trudno przyswajalne. Ale my nie poddajemy się i walczymy.

 Ale żeby zaraz z tym do telewizji.

Gdy rzuciłam mojemu mężowi hasło tiuning, nie krył żywego zainteresowania i przy okazji zaskoczenia. Temat samochodów bowiem był mi zawsze tak samo obcy, jak boks czy życie na Marsie. Wyraźnie ucieszony, że rozmowa będzie dotyczyć jakże męskiego i ulubionego tematu – motoryzacji. Gdy uściśliłam, że mam na myśli tiuning męski, wymownie zamilkł, potem popukał się w czoło, przekonany, że go wkręcam w jakąś historię.
W końcu, po dość przydługim i pokrętnym tłumaczeniu - co już nieco wyprowadziło go z równowagi - pojął, w jakim kierunku biegną moje myśli. Co wcale nie znaczy, że przejawiał ochotę na  rozmowę. Był wyjątkowo zniesmaczony i nieskory do współpracy.
Ulegając ostatecznie moim prośbom, każda z nas ma swoje sposoby... podsumował krótko.
-Dajcie facetom święty spokój! Nie wpędzajcie nas w kompleksy.
Tak w głębi serca to przyznałam mu rację.:)

 -Mężczyzna to nie małpa w zoo, nie potrzebuje widowni, ochów i achów. Nie możecie decydować za nas i na siłę nas zmieniać. To ingerencja w naszą osobowość. Nikt, kto ma poukładane w głowie, na to się nie zgodzi. A jak się wam nie podoba, zawsze można się rozstać – zakończył definitywnie i zamilkł na amen.
Odpuściłam, gdyż wiedziałam, że już nic więcej nie wycisnę.
Przy okazji podpytałam również moje koleżanki, czy chciałyby zmieniać pod publicznym obstrzałem swojego faceta, zarówno zewnętrznie jak i wewnętrznie. Za każdym razem słyszałam zdecydowane NIE.

-Wysyłając mojego Marcina do programu, przyznałabym się do życiowej porażki- argumentowała Lidka. - Jak to, ja najbliższa osoba, nie potrafię dogadać się z moją połówką i proszę o pomoc obcych ludzi, którzy na dodatek będą prowadzić swoją własną grę. Nie ma przecież nic za darmo. Prowadzącym nie chodzi wcale o rzetelność, oni walczą tylko o oglądalność. Mam sprzedawać siebie, swojego męża. Zdradzać nasze tajemnice. To nie moja  i nie jego bajka. Nigdy.
Z kolei Mirka określiła ten pomysł jako ekshibicjonizm.
 -Jak ktoś lubi, niech się bawi w tym parku rozrywki. Dla mnie to obdzieranie siebie po kawałku. Moje życie nie jest na sprzedaż. A prywatność moja i  mojego męża nie ma żadnej ceny – wyraziła swoją opinię. -Szanujemy siebie nawzajem i nie wystawiamy siebie na pośmiewisko. Bo potem zostanie tylko niesmak. A nie ma nic gorszego jak poranny kac.

Moja ocena tego typu pomysłów jest jak najbardziej negatywna. Wyjątkowo drażni mnie określenie tiuning (twórcy programu zaszaleli językowo). To nic innego, jak sprowadzenie naszej drugiej połówki do roli przedmiotu, odarcie go z  ludzkich cech. Ktoś może powiedzieć, że jestem upierdliwa i się czepiam. Ale w tym konkretnym przypadku stoję po stronie godności faceta. 
W życiu kieruję się zasadą, iż mój partner i wszystko, co jego dotyczy, to nasz osobisty grajdoł. Czasem mnie denerwuje, zresztą ja jego też, ale przecież nie będziemy roztrząsać naszych problemów i zmieniać naszego wyglądu na oczach żądnej sensacji widowni.

 Zdaję sobie sprawę - bo takie mamy czasy- że sprzedać można wszystko. Zawsze znajdzie się spora grupa kobiet, która ulegnie pokusie pięciominutowej iluzorycznej sławy i z ochotą będzie tiuningować swojego faceta, uznając to za świetną zabawę. :)

Ale czy już po wszystkim i całym tym show, będzie to potem jeszcze ich facet, czy może taki bardziej stworzony na potrzeby komercji? 

środa, 6 sierpnia 2014

Nigdy nie jest za późno


Zawsze możemy zmienić swoje życie. Niezależnie od tego, ile mamy lat. Dojrzałość powinna być atutem, a nie hamulcem naszych działań. Życie kreujemy według własnego uznania, w zależności od tego, jak bardzo jesteśmy zdeterminowane i czy rzeczywiście zależy nam na nowej jakości. Czcze gadanie, narzekanie, bierna postawa, są przeszkodą w realizacji naszych marzeń. 

Tylko cel i nieustępliwe dążenie do niego zagwarantuje nam sukces.

Ta refleksja narodziła się po pewnej historii zasłyszanej w trakcie kilkunastogodzinnej podróży. Pani  Hania, bo tak miała na imię moja współpasażerka, promieniała radością, ponieważ ze słonecznej Italii jechała na ślub swojego ukochanego syna, oczywiście z walizką pełną prezentów i zaproszeniem młodych na miesiąc miodowy na Capri. :)
-Minęło wiele lat, zanim odnalazłam swoje szczęście – stwierdziła.
Już na początku znajomości odkryłyśmy nasze wspólne pasje, którą są Włochy i język włoski. Pani Hania postanowiła podzielić się ze mną swoją radością i opowiedziała mi swoje życie, które dzięki zbiegowi okoliczności, a przede wszystkim odpowiedzialności i determinacji nabrało nowego wymiaru.
Musiała przemierzyć tysiące kilometrów, aby znaleźć swoje miejsce na ziemi.:)

Najpierw był koniec wszystkiego. Miała niewiele ponad pięćdziesiątkę. Rozwód z mężem, samotność w ciężkiej chorobie, groszowa renta za mała, żeby przeżyć i za duża, żeby umrzeć. Dwóch synów, starszy kończył studia, młodszy- bardzo zdolny- zdał wyśmienicie maturę i wybierał się na prestiżową uczelnię.
-Tak po cichu liczyłam, że się nie dostanie – snuła swoją opowieść -25 osób na jedno miejsce w odległym o 500 kilometrów Wrocławiu. Nie było mnie stać na jego marzenia. Gdy zadzwonił do mnie i wykrzykiwał swoją radość, że jest w grupie przyjętych, cieszyłam się razem z nim. Ale to była radość skrapiana rzęsistymi łzami. Mam cudowne dziecko i co teraz mam jemu powiedzieć, że nie może studiować, bo ja nie mam pieniędzy.

Pani Hania opowiadała, jak wieczorem wyszła z domu, aby  nie udusić się  z bólu i zgryzoty. Przez wiele godzin chodziła po ulicach i płakała. Nie mogła przestać. Dla niej życie  w tym momencie się  skończyło. Nie widziała żadnego rozwiązania, światełka w tunelu. I nagle stanął przed nią dawno niewidziany kolega. Nie była w stanie opanować szlochu. Wziął pod rękę i zaprosił na kawę. Było jej wszystko jedno. Gdy już jako tako doprowadziła się do porządku, zwierzyła się ze swojej osobistej tragedii.
Mirek poinformował ją, że od dziesięciu lat mieszka i pracuje we Włoszech. Przyjechał do Polski na krótki urlop, wraca na południe pod koniec tygodnia.
-Pomóż mi – poprosiłam nieśmiało. - Muszę coś zmienić. Mój syn musi studiować.
Kolega zareagował błyskawicznie i zaproponował, aby z nim pojechała. Ma tam kontakty i znajomości i na pewno znajdzie jej jakąś pracę. Może nie od razu, ale praca będzie.
-Nie zastanawiałam się ani chwili. Zgodziłam się natychmiast. Miałam trzy dni, aby pozałatwiać i pozamykać swoje sprawy. Synowie byli zaskoczeni moim nagłym wyjazdem. Nie mogłam przecież zdradzić im prawdziwego powodu. Dostałam skrzydeł, wtedy nie zdawałam sobie sprawy, na co się porywam. I jak ciężką drogę będę musiała pokonać. Dziś zastanawiam się często, skąd miałam tyle siły, aby sprostać tam w obcym kraju piętrzącym się trudnościom. Byłam sama, bez języka, jechałam za pożyczone pieniądze.
Pani Hania szła do przodu, nie oglądając się za siebie. Tu w kraju nie miała czego szukać. Tam dano jej szansę i tylko od niej zależało, czy potrafi ją wykorzystać.:)

Początkowo mieszkała u swojego przyjaciela, imała się różnych prac, a przede wszystkim uczyła języka.

-W życiu miałam szczęście. Chyba jakiś anioł nade mną czuwa. Po latach zrozumiałam, że moje rozstanie z mężem to nie była klęska, tylko szansa na nowe życie. :) We Włoszech mieszkam już 10 lat. Po czterech latach otrzymałam stałą, nawet nieźle płatną pracę. Bez problemu mogłam pomagać swoim dzieciom. We Włoszech mam przyjaciół, swój świat. Uważam, że tu jest teraz mój kawałek nieba. Przyszła do mnie nowa miłość o imieniu Pietro. Nic mi nie brakuje do szczęścia.

Pani Hania nie zamierza wracać do kraju. Rzadko odwiedza swoje rodzinne strony, nie tęskni za przeszłością. Najbliższych zaprasza do siebie. Żałuje tylko, że tak rzadko widuje wnuki.
Jej ukochany syn, za którego przyczyną wyjechała z kraju, skończył studia. Ma świetną pracę, robi karierę w dyplomacji. :)
-Jestem z niego dumna. Wiem, że tylko w ten sposób mogła postąpić kochająca matka – mówiła z pełnym przekonaniem. Pomogłam nie tylko jemu, ale także sobie.

Piękna historia z happy endem – pomyślałam. Oby takich było więcej. :)