Siedem grzechów kobiety

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

niedziela, 6 grudnia 2015

Wigilia u Alicji

Alicja rozpoczyna przygotowania do świąt już od połowy listopada. I nie ma to nic wspólnego ze świątecznymi porządkami. Najważniejsze są dla niej prezenty. Każdego roku do stołu zasiada ponad dwadzieścia osób. Kiedyś rodzice, teściowie i dzieci, bracia i siostry. Teraz doszło nowe pokolenie. Córki powychodziły za mąż. Na świecie pojawiły się wnuki. Są jeszcze teściowie córek, którzy uwielbiają Boże Narodzenie w domu Alicji.


I jak tu nie uwielbiać, kiedy przyjeżdża się na gotowe. Obsłużą i sprzątną. Dla jednych trzy dni laby, dla drugi wytężona praca.

Boże Narodzenie w domu Alicji to taka niepisana tradycja. Goście już nie czekają na zaproszenie, tylko informują, że będą. Mężowi mojej koleżanki tuż przed Wigilią skacze ciśnienie, a serce niebezpiecznie wchodzi na wyższe obroty. Już od pewnego czasu odgraża się, że rzuci to wszystko. Zamknie drzwi na klucz, a rodzina niech w końcu sobie sama radzi. Alicja tylko nieśmiało przebąkuje na ten temat. Gdy tylko dochodzi do konkretnej decyzji, wycofuje się rakiem. I jest tak jak zawsze. Wigilia u Alicji.

Gdy czasem rozmawiamy na ten temat, śmieje się, że jej rodzina to tradycyjna rodzina Homolków, Razem i na kupie. Przypomnę, że w latach siedemdziesiątych czeskie filmy o rodzinie Homolków miały rzeszę wielbicieli. Można było się pośmiać, ale żyć w takiej gromadzie już nie.
Teściowie córek odkąd po raz pierwszy zasiedli przy wigilijnym stole, zakochali się bez pamięci w uroczej gospodyni, wytwornym przyjęciu i prawdziwie świątecznej atmosferze. Jak mówią, trudno ją odnaleźć w innych domach.

Kilka lat temu teściowa jednej z córek przyciągnęła jakąś kuzynkę, aby jej pokazać jak wyglądają prawdziwe święta. Darek, gdy usłyszał nowinę o dodatkowym gościu, o mało nie dostał apopleksji. Odgrażał się, że wyjedzie i zostawi ją samą z całym tym bajzlem. W końcu stłumił złość i dzielnie pomagał we świątecznych przygotowaniach.

W salonie zawsze stoi ogromna żywa choinka, która oparła się nowoczesności.
Jej zapach przenika cały dom. Tradycyjne bombki, niektóre wiszą na gałązkach od prawie wieku. Każdej z nich przypisana jakaś historia. Alicja lubi snuć wspomnienia i przywoływać atmosferę rodzinnego domu. Pamięć zapisana w przedmiotach. Rodzice odeszli, większość ciotek i wujków również, a tradycja obleczona w kolorowe cacka pozostała. Moja koleżanka sama wiesza ozdoby choinkowe. Powoli, z rozmysłem, czasem się zapatrzy i zaduma nad kolejną bombką zamkniętą w historii. Wnuki mają zakaz dotykania, bo to przecież pamiątki. Jak na tradycyjnym drzewku wiszą jabłuszka i cukierki. Córki z dziećmi robią pierniki. Dzieci kleją z wycinanek długaśne kolorowe łańcuchy. Każdy ma swoją choinkę. I jeszcze kolorowe świecidełka. Kiedyś były to małe świeczki. Zapalone tworzyły wspaniały nastrój. Ich malutki płomyk ogrzewał domowe ognisko. Niestety względy bezpieczeństwa wzięły górę. Świeczki owszem wiszą, ale już jako ozdoba.

Olbrzymi stół w salonie zdobi świąteczny biały obrus, a na nim zielone pachnące gałązki i sianko. Alicja zawsze przygotowuje z córkami tradycyjną wigilijną kolację. Trzynaście potraw degustują biesiadnicy. Ale jako wytrawna lubiąca eksperymentować w kuchni kucharka od lat serwuje nowinki europejskiej kuchni. I tak tradycja miesza się z nowoczesnością. Każde Boże Narodzenie oprócz tych tradycyjnych ma inne smaki. Nigdy się one nie powtarzają.
Nie ma się więc co dziwić, że goście przychodzą z nadzieją na wielką kulinarną ucztę. I nigdy się nie zawiodą.

Gospodarz dba o napoje. Wino o różnych smakach, które jest w stanie zaspokoić nawet najbardziej wyrafinowane podniebienie.
Prezenty, na które tak czekają wnuki, przynosi wynajęty Mikołaj. Już na podwórku zapowiada swoje przybycie wyrazistym dźwiękiem dzwonka. A dzieciarnia z wypiekami na twarzy, szczególnie ta najmłodsza, która wierzy w jego istnienie, stoi na baczność w jednym wielkim oczekiwaniu.
Są pytania, są odpowiedzi. Ze ściśniętych gardeł wydobywają się piosenki i wierszyki przygotowane wcześniej na ten wyjątkowy wieczór.
A potem ogromna radość. Szelest dartego papieru, otwieranych paczek i pisk radości. Maluchy z przejęciem zaglądają do pudeł i wyciągają wymarzone prezenty. Dorośli mają chwile czasu dla siebie.
Pani domu co rusz coś podgrzewa i podaje kolejne dania i tak do rana.

Kilka lat temu miałam okazję uczestniczyć w Homolkowym przyjęciu. W kolacji wigilijnej wzięło ponad dwadzieścia osób. Wskazówka niebezpiecznie przechylała się do trzydziestu. W tym dziesięcioro maluchów. Moje dziecko było zachwycone. Atmosfera wspaniała. Hałas, głośne rozmowy, wybuchy śmiechu. Jak w ulu. Jedna wielka zabawa dla gości.
Od razu zakasałam rękawy, aby ulżyć mojej koleżance. Wprawdzie córki cały czas pomagały, ale w takim tłumie każda para rąk była na wagę złota.

Rok temu Alicja wyjątkowo zmęczona przygotowaniami i bożonarodzeniowym przyjęciem dość mocno deklarowała, że były to jej ostatnie tak duże święta i że w następnym roku wyjedzie.
Jej mąż patrzył na nią z niedowierzaniem wiedząc, że jak zawsze w końcu się złamie i już od listopada rozpocznie się świąteczna gonitwa pełna narzekań i odgrażania się.

I dlatego w tym roku zachował się jak mężczyzna i postanowił zrealizować swoje wieloletnie marzenia. Nie mówiąc nic żonie, wiedział, że zacznie się wycofywać i stanie na niczym, podjął decyzję samodzielnie i wykupił na święta wycieczkę do ciepłych krajów. Wracają dopiero po nowym roku.
Niespodzianka Alicję przerosła. Co innego mówić, a co innego stanąć przed faktem. Kilka dni oswajała się z nową sytuacją. Jak to Boże Narodzenie poza domem, bez rodziny! To przecież niemożliwe!
W końcu poinformowała najbliższych, że o święta muszą zadbać sami, gdyż oni wyjeżdżają. Córki słuchały z niedowierzaniem myśląc, że mama żartuje. Bo jak to święta bez rodziców. Aby rozwiać wątpliwości zadzwoniły do ojca. Ku ich rozczarowaniu potwierdził.
Alicja cały czas oswaja się z wyjazdem. Widzę jednak, że im bliżej świąt, tym jej trudniej.
Czy poradzi sobie oderwana od Homolkowej rodziny?

Za to Darek tryska radością i naprawdę się cieszy.



sobota, 14 listopada 2015

Monika z piekła rodem

Niedawno odwiedziła mnie Monika. Wizyta trwała ponad tydzień i wywróciła moje życie do góry nogami. Jakby tego było mało, psychika zaczęła mi szwankować. Robiłam dobrą minę do złej gry. Dawałam jej coraz więcej przestrzeni, którą natychmiast zagospodarowywała. Przechodziła jak tajfun, powodując zniszczenia. A ja cały czas z tępym uśmiechem na twarzy udawałam, że jest wszystko w porządku.


W myśl zasady gość w dom, bóg w dom. Byłam miła, nawet bardzo miła. I nagle pewnego dnia poczułam, że brakuje mi tlenu i zaczynam się dusić we własnym domu.
Niestety całej sytuacji nie dało się już odkręcić. Gdy pewnego dnia opowiedziałam o stanie mojego ducha mężowi,  stwierdził, że na pewno przesadzam, bo przecież Monika to taka sympatyczna dziewczyna.
Sympatyczna była, ale pod płaszczykiem tolerancji skrywała inną twarz. Monika składała się z wątpliwości i pytań, na które nie było odpowiedzi.

To nie była jej pierwsza wizyta w moim domu. Kilka lat temu przyjechała z nastoletnią córką. Było piękne lato i większość czasu spędzałyśmy na plaży. Ale i tak próbowała wprowadzić własne rządy. Jako wytrawna kucharka od razu zarządziła duże zakupy, a potem wzięła się za gotowanie, jakby nie było nic innego do roboty. Dla Moniki liczył się przede wszystkim pełny żołądek. Syta mogła skupić się na innych rzeczach.
Oddałam jej kuchnię do dyspozycji, trochę z lenistwa i wygody, gdyż nie przepadam za gotowaniem. Prace kuchenne są dla mnie obowiązkiem. W przeciwieństwie do niej nie znajduję w nich przyjemności.
Z niedowierzaniem patrzyłam na rosnącą górę kotletów, skwierczącą na patelni wątróbkę z jabłkiem. Gdy tymczasem nieodrodna córka swojej matki mieszała chochlą w garze bigos. Rozumiały się bez słów skupione na schabowych i sosach. Żar lał się z nieba, na termometrze zabrakło kresek, a my będziemy jeść bigos. Tego jeszcze u mnie nie było. Wzdrygnęłam się na samą myśl i zrobiło mi się niedobrze od ciężkich zapachów. Czym prędzej opuściłam królestwo Moniki marząc co najwyżej o chłodniku i naleśnikach z owocami.
Potem przez tydzień jedliśmy mięso. Każdego dnia patrzyłam na nie z coraz większym obrzydzeniem. Zadowolony był za to mój małżonek mięsożerca rzucając się codziennie na solidną porcję schabowego. Potem stwierdził, że od dawna się tak nie napychał.
Gdy w końcu wyjechały, wrzuciłam resztę mięsiwa do zamrażalnika na dłużej nieokreślony czas. Zaraz też przeszliśmy na lekkostrawną dietę, aby uspokoić nasze nadwyrężone żołądki nieprzyzwyczajone do takiego obżarstwa.

Gdy teraz Monika chciała zafundować mi powtórkę z rozrywki, postawiłam ostry sprzeciw. Patrzyła zaskoczona i zdezorientowana. Na usprawiedliwienie rzuciłam, że jestem na przymusowej diecie i nie jadam smażonego. Natomiast mojej drugiej połówce ciężka kuchnia nie służy. No cóż wiek ma swoje prawa.
-To, co będziemy jeść? - bąknęła zdziwiona i przepłoszona.
-To, na co masz ochotę, ale bez szaleństwa – wyjaśniłam.
Nie targałyśmy więc wielkich toreb. Nie przejadałam się. Serwowałam sobie jedzenie racjonalnie i z głową. Mój żołądek zadowolony, nie buntował się. Monika smażyła sobie kotlety i frytki dzieląc się solidarnie z moim mężem. Jako typowy łasuch nie potrafił odmówić. Łakomstwo było silniejsze, a silna wola poszła spać.
Jedzenie to nie jedyny punkt zapalny w naszej znajomości. Rzeknę, że najmniej kłopotliwy biorąc pod uwagę złożoność natury mojej koleżanki.
Monika ma jedną wadę, której w żaden sposób nie da się zaakceptować. Przez co straciła większość znajomych. Nie potrafi słuchać innych. Jest skupiona na sobie. Każdą wypowiedź przerywa i peroruje bez ustanku. Mijają minuty, godziny, a ona wciąż nadaje. Gdy w końcu uda się komuś przebić, aby wyrazić swoją opinię, ona nie słucha. Nadyma się, marszczy czoło, widać jak tryby pracują. Czeka na moment, wpada w pół zdania i przejmuje ster.
Monika wie wszystko najlepiej i przy byle okazji udowadnia, że druga osoba nie ma racji. Może tak od rana do wieczora.
-Nie, to nie tak było – przerywa nagle moją opowieść i przedstawia swoją wersję. - Mylisz się – słyszę kolejnego dnia i zaczyna wywód.
Zrezygnowana macham ręką. Ona mówi, mówi i mówi. Głos atakuje moje bębenki. Nie słucham. Jestem zmęczona i wściekła. Z trudem hamuję gniew, bo przecież to gość. Kiedyś w końcu wyjedzie. Jeszcze tylko kilka dni. Wytrzymam!

Co zrobić z gościem, który zaczyna rządzić w twoim domu. Rozkładam bezradnie ręce.
Mój małżonek wraca z pracy. Monika pędzi do kuchni i podgrzewa mu obiad. Siedzę w fotelu i obserwuję.
Solidna porcja mięsa, ziemniaki polane gęstym sosem i surówka wędrują na talerzu. Monika podaje do stołu.
-O jak miło, że dzisiaj obsługuje mnie ktoś inny – próbuje żartować małżonek. - Dałaś wolne mojej żonie – rzuca spojrzenie w moją stronę. Stara się rozładować sytuację. Wie, że jestem wkurzona. Zna moją impulsywność i daje czas na wyciszenie się. Biorę kilka głębokich oddechów i nalewam sobie szklanicę wina. Nie chce mi się nawet sięgnąć po kieliszek. Uśmiecham się blado.
-Niech Monika ma trochę radości – nie odczytuje mojej złośliwości.

Moja koleżanka w moim domu czuje się jak u siebie. Jeszcze chwila, a zacznie mnie ustawiać do pionu i mówić jak mam żyć.
Wieczorem siedzimy leniwie przy piwie. Ona coś trajkocze, jak zawsze zajęta własną wypowiedzią. Nie zauważa, że jej nie słucham. Głos się oddala, zaciera. Zostaje wyparty prze mózg, a ja koncentruję się na własnych myślach. Jestem tak daleko, że dopiero po chwili orientuję się, że czegoś ode mnie chce.
-Przepraszam, zamyśliłam się – usprawiedliwiam się.
-Powinnaś zmienić firanki. I trochę przemeblować pokój – ogarnia wzrokiem wnętrze. - Stół przeniosłabym pod okno, a kanapę przesunęła tutaj - wstaje z fotela i kreśli swoją wizję.
-Słucham – dociera do mnie, że właśnie przekroczyła kolejny próg wchodząc głębiej w moje życie. No tak teraz będzie mnie meblować i w moim mieszkaniu realizować własne pomysły. Ale tupet.
-Pozwól, że w moim domu będzie tak jak mi odpowiada – cedzę słowa i wpycham do środka emocje. Czuję jak nerwy wyrywają się z postronka. Jeszcze chwila a wybuchnę. - Nie zamierzam nic zmieniać! Może obejrzymy jakiś film – kieruję rozmowę na neutralny grunt. I powtarzam w myślach to twój gość! Bądź miła!
-Ja chciałam tylko doradzić? - rzuca na usprawiedliwienie.
-Niepotrzebnie – ucinam rozmowę.

Mijają kolejne dni. Jestem bardzo zmęczona wizytą Moniki. W duchu odliczam dni do jej wyjazdu. Nie daje mi oddechu i całkowicie burzy moje uporządkowane życie. Mój mąż także ma dosyć. Czuję się jak więzień we własnym domu. W przeciwieństwie do mojej koleżanki, która każdego dnia dryfuje na pełnym morzu.



Gdy w końcu wsiada do samochodu, oddycham pełną piersią. Potrzebuję jeszcze kilku dni, aby wrócić do normalności.

sobota, 31 października 2015

O facetach słów kilka

Ujmujący uśmiech, maślane oczy, fajny tyłeczek, kolor włosów, ładny zapach, odpowiedni wzrost – oto niektóre z cech, na które zwracamy uwagę przy wyborze partnera. Każda z nas ma swoją miarkę kierując strzałę w osobnika płci męskiej.


Nasze oczekiwania i marzenia to jedno. Życie wielokrotnie gra nam na nosie i zanim się obejrzymy, mamy przy boku faceta z innej planety w żaden sposób nie pasującego do naszego ideału. Marzenia pryskają niczym bańka mydlana.
Ostatnie babskie spotkanie minęło nam na obgadywaniu facetów. I to nie tylko naszych wybrańców, ale w ogóle wszystkich. Rozprawiłyśmy się z nimi bezlitośnie nie mając żadnych skrupułów. Oni wobec nas też nie mają taryfy ulgowej. Choć podobno kobiety w swoich opiniach są bardziej okrutne i wyrafinowane. A tak słodko wyglądamy. Skąd więc w płci pięknej tyle jadu? Nie będę się teraz nad tym problemem rozwodzić.

Panowie zostali przez nas rozebrani na części pierwsze.
Tak naprawdę to wina Agnieszki, która rozgrzana procentami popuściła wodze fantazji, a przy okazji otworzyła przed nami swe serce. A to za sprawą pewnego zdarzenia, które miało miejsce kilka dni temu.
Agnieszka bowiem wybrała się w niedzielne popołudnie na spacer ze swoją przyjaciółką. Szły sobie leniwie bulwarem słuchając jesiennego szumu morza i chłonąc ciepłe promienie zachodzącego słońca. Gdy tymczasem przed nimi nieoczekiwanie pojawił się on. Odziany w dopasowane spodnie i krótką kurtkę.
Nagle Agnieszka przerwała w pół zdania jakąś opowieść i skoncentrowała się na nieznajomym, a dokładnie na jego seksownym tyłku. Szły za nim dobrą chwilę, ona ze wzrokiem przykutym w jedno wiadome miejsce. Jak odurzona, podążała bezwolnie. Nawet kuksańce Baśki na nic się zdały. Agnieszka miała przed sobą jeden upatrzony cel i za nim podążała do momentu aż facet wsiadł do samochodu. Westchnęła i pokiwała znacząco głową. 

Każda z nam miała wiele do powiedzenia na ten temat.
Wanda przypomniała sobie, że w latach jej młodości wzięciem cieszył się chłopak mający na sobie sztruksowe czarne spodnie i czarną skórzaną kurtkę. A jeżeli miał jeszcze do tego ciemne okulary, to już był na celowniku.
Rzeczywiście pamiętam moich kolegów z tamtych czasów tak odzianych. Chodzili jak sklonowani.

Magda zdradziła, że ją zniewalają dobre męskie wody.
-Dobry zapach, który roztacza mężczyzna – mówiła podniecona – rozpala moje zmysły. Potrafię iść za nim i upajać się wonią. Nie raz zdarzyło mi się, że się za takim gościem obejrzałam.
Nie skupiałyśmy się za bardzo na kolorze włosów. Niebieskooki blondyn czy brunet to rzecz gustu. Krystyna na przykład zawsze prowadzała się z brunetami, gdyż jak powiadała, tylko brunet jest prawdziwym mężczyzną. Ale los spłatał jej figla i postawił na jej drodze miłego blondyna, z którym jest w szczęśliwym związku od ponad dwudziestu lat.
Zawsze warto mieć marzenia.

Ewkę z kolei urzekają maślane oczy ala Artur Żmijewski.
-Wystarczy, że taki na mnie spojrzy, a już miękną mi kolana – opowiadała rozpromieniona. -Jedno dłuższe spojrzenie potrafi mnie zaczarować.
Tak spojrzał na nią przed laty na dyskotece pewien nieznajomy. Magnetyzm Maćka zagościł na stałe w jej sercu i doprowadził do ołtarza. Jej małżonek, przemiły człowiek, pomimo upływu lat, wciąż ma maślane oczy, którymi Ewę hipnotyzuje.
Nie powiem lubię takie spojrzenie.

Matylda natomiast w ogóle nie zwraca uwagi na wygląd zewnętrzny. Ją można zdobyć tylko erudycją i inteligencją. Lubi jak facet pięknie i mądrze mówi. Lubi mądrych i oczytanych. Rozeznanych w sztuce. Może być łysy, o głowę niższy i w byle jakich ciuchach. Ale jak zacznie mówić, jest kupiona.
Pamiętam jeszcze z czasów studenckich jej oberwańców i potargańców, którymi się otaczała. Tkwiła w dysputach po uszy i spijała słowa w ich ust niczym nektar. Pięknie opowiedziane historie nawet o prozie życia, potrafiły ją tak otumanić, że zapominała o bożym świecie.
Nic więc dziwnego, że takiego złotoustego wybrała sobie za męża. Nie przeszkadza jej, że jest o pół głowy niższy. Matylda paraduje przy nim w szpilkach.

Przed szereg wybiegła również ekscentryczna Mirka, dla której największym afrodyzjakiem jest kasa. Im facet bardziej przy forsie, tym ona na większym haju. Pieniądze odurzają ją jak narkotyk. A już zaproszenie do restauracji i zapłacenie przez niego wysokiego rachunku z odpowiednim napiwkiem jest jak spełniony akt seksualny. Przeciętniak nie ma przy niej szans.
Wielokrotnie zdarzyło mi się być w jej towarzystwie i jej partnera. Z nie dowierzaniem patrzyłam, jak w takich momentach rozkwita. Jak rzuca powłóczyste spojrzenie, jak wtedy mocno kocha.

Ale bywa i tak, że czasem byle drobnostka potrafi nam obrzydzić faceta.

Rozbawiona Agnieszka opowiedziała nam historię pewnego spotkania. Na urlopie poznała miłego mężczyznę. Wysoki, przystojny, elegancki. Udało się nawiązać ciekawą rozmowę. Na pierwszy rzut oka nie było się do czego przyczepić.
Umówiła się z nim na następny dzień. Poszli do kawiarni, potem na spacer. Gdy tak przemierzali alejki, Agnieszce stanęły przed oczami jego bardzo duże stopy, które na dodatek stawiał do środka.
Nie była w stanie skupić się na rozmowie. Widziała tylko te duże stopy, obsesyjnie duże. Spotkanie nie miało dalszego ciągu i zakończyło się tylko na tej jednej randce. Facet bombardował ją telefonami. Ona nie odbierała. Na drodze być może ku szczęściu stanęły monstrualnie duże stopy.

Ja z kolei w młodości gustowałam w wysokich niebieskookich blondynach, do momentu aż nie natrafiłam na wzrok bruneta o oczach w kolorze pszenicznego.
On z kolei uwielbiał drobne brunetki, a związał się w wysoką blondynką.

Ale to już historia na inną opowieść.



sobota, 10 października 2015

Jak przetrwać jesień

Mimozami jesień się zaczyna. Czesław Niemen śpiewał swoją sztandarową piosenkę, a ja ze smutkiem patrzyłam w zapłakane okna. Szaro, buro, nijako. Nastrój pieski. Pomiędzy gęstymi kroplami deszczu zieleniły jeszcze liście, powoli ubierając się w jesienne barwy.


Ziewnęłam rozdzierająco, przeciągnęłam rozleniwione ciało i ciężkim krokiem poczłapałam do kuchni, aby nastawić wodę na kawę. Jej intensywny aromat pobudza moje zmysły, a kawa kawusia, kaweczka, oczywiście czarna jak smoła i gorzka, dodaje mi skrzydeł. Miałam nadzieję, że i tak będzie dzisiaj.

Ogarnęła mnie nostalgia. Jeszcze kilka tygodni temu tryskałam humorem i zanurzałam ciało w spienionej chłodnej wodzie Bałtyku.
Jak zawsze jesień zawitała do mojego serca zdecydowanie za szybko nie pytając, czy jestem gotowa na jej przyjęcie.
Nigdy nie byłam gotowa. Kocham lato, kocham słońce i nawet prawdziwa złota polska jesień tego nie zmieni. Drobne niteczki babiego lata nie scalą mojej rozdartej psychiki.

Zanurzyłam się w fotelu próbując uporządkować myśli. Kawa parzyła usta, a ja słuchałam Niemena. Myśli buzowały niczym geizer, każda w swoją stronę wbrew mojej naturze.
Czułam przez skórę, że to będzie miałki dzień. Jeden z tych nijakich, kiedy ciężko zrobić ze sobą porządek.
Smutek wypełniał każdą cząstkę mojego ciała. Tęsknota za czymś nieokreślonym. Moja dusza wyła z rozpaczy.
Miałam do wyboru albo się pogrążyć w jesiennych barwach, albo stawić czoła i zawalczyć wbrew nastrojowi o pogodę ducha.
Wybrałam drugie rozwiązanie.

Wystukałam numer telefonu i przyłożyłam komórkę do ucha.
Wiatr przegonił deszcz i spod ciężkich chmur wyjrzało słońce puszczając do mnie łobuzerskie oko. Zlitowało się i postanowiło ogrzać mnie resztkami ciepła.

-Magda ratuj – zawyłam w słuchawkę. - Dopada mnie deprecha.
-Mnie też- odparła. -Nie łam się – pocieszała. - Zaraz u ciebie będę. Razem damy radę. Urwiemy jej łeb - rozłączyła się.
Długi przenikliwy sygnał dzwonka wyrwał mnie z otępienia. W progu stała moja koleżanka. Elegancko ubrana i umalowana jakby wybierała się na randkę, a nie w odwiedziny do znajomej.
Spojrzała na mnie z politowaniem. Szczelnie zawinęłam się w szlafrok i wsunęłam stopy w przyklapnięte kapcie.
-Zrób coś ze sobą – zarządziła. -Wyglądasz jak siedem nieszczęść. I popchnęła mnie do łazienki. Guzdrałam się. Nie wiedziałam co na siebie włożyć. Nie chciałam być gorsza od Magdy. W końcu wciągnęłam dżinsową sukienkę i zrobiłam perfekcyjny makijaż z pomadką na ustach włącznie.

Z kuchni dobiegał hałas. Magda była w swoim żywiole. Na chandrę miała wypróbowany sposób. Dobre wymyślne jedzonko, które natychmiast poprawiało nastrój. Była mistrzynią smaków, a pomysłami kulinarnymi sypała jak wiatr piaskiem w oczy. Każde danie łaskotało podniebienie, a organizm domagał się więcej i więcej.
Dyskretnie zajrzałam do kuchni nie chcąc jej przeszkadzać. Czujne oko zaraz mnie zauważyło. Pozytywnie skwitowała mój wygląd i zagoniła do roboty. Niechętnie wzięłam się za krojenie warzyw. Natychmiast z głowy wyleciały głupie myśli.
Gdy zaspokoiłyśmy pierwszy głód, na naszych twarzach zagościł uśmiech. Koniak zmiksował nas pozytywną energią.
Siedziałyśmy w milczeniu i słodkim nieróbstwie. Dobrze nam było. Leniwie i nieśpiesznie.
Słońce intensywnie otulało nas promieniami, jakby chciało przekazać nam energię na smutne jesienne dni.
-Już zaczęłyśmy walczyć z jesienną chandrą – oznajmiła.
-Jak to?! - nie wiedziałam o co jej chodzi.
-Kawa i dobre jedzenie. To na początek. Poskromimy jesienną depresję – zapewniła.
Spojrzałam na nią rozbawiona. Co też zakiełkowało w jej głowie.

Magda zdradziła, że kilka dni temu w jednym z czasopism znalazła artykuł na temat jesiennych nastrojów i przykładami na pozbycie się depresji. Temat był jak najbardziej gorący. A autorka udzieliła kilka interesujących rad jak sobie radzić ze buntowaną psychiką, która nie chce przestawić się na jesienne tory.
Moja koleżanka także była w nie najlepszej formie, dlatego też postanowiła zastosować się do cennych wskazówek.
Wyciągnęła słowo drukowane z torebki i podsunęła mi pod nos.
-Czytaj, bo warto – zachęcała. - Samo życie. Trzeba z nim brać się za bary zamiast narzekać i marudzić, że nic mi się nie chce, że nie ma po co.

Pogrążyłam się w lekturze. Kawa była. Morfeusz zawsze bierze mnie mocno w objęcia. Śpię dobrze bez wspomagaczy. Zgodnie z zaleceniami autorki wyginam śmiało ciało i sportuję się pół godziny dziennie. Niestety nie otwieram okna, gdyż jestem zmarzluch.
Skrzywiłam się na zalecenie picia zielonej herbaty, która ma odprężać i zmniejszać stres. Po prostu nie lubię. Odetchnęłam z ulgą, że zieloną można zastąpić ziołami. Herbatki ziołowe piję z przyjemnością.
Zrobiłam przerwę w lekturze, aby zaparzyć rumianek. Już za chwilę zapach łąki wypełnił mieszkanie. Wyciągnęłam z szafki gorzką czekoladę, która poprawia humor. Nie chodzi tu broń boże o obżeranie się, ale smakowanie z umiarem. Choć tak myślę, że w gorszych chwilach pół tabliczki skonsumowanej za jednym posiedzeniem, nie spowoduje przyrostu wagi, za to pozwoli dostrzec otaczającą rzeczywistość w kolorowych barwach. Czasem warto, a nawet trzeba złamać zasady. Czekolada oczywiście znalazła się na liście.

Gorącą kąpiel w aromatycznych olejkach zostawiłam sobie na wieczór. Świece i czytanie książki w wannie odrzuciłam, gdyż z lekturą wolę wylegiwać się w łóżku. Autorka zalecała zwiększoną dawkę seksu. Już widziałam jak mój małżonek się ucieszy.
A co z zagospodarowaniem wolnego czasu? Im więcej zajęć, tym mniej mamy czasu na próżne myślenie i rozmienianie się na drobne, twierdziła autorka. I ja się podpisuję pod tym dwiema rękami
Idąc za ciosem Magda wyjęła z torby bilety do teatru na dzisiejszy wieczór. Wybrała lekką sztukę, dla poprawy nastroju.
Ucieszyłam się bardzo, bo kocham teatr. A ostatnio, niestety rzadko w nim bywam . Postanowiłyśmy, że częściej będziemy odwiedzać przybytki kultury i może zapiszemy się na jakiś kurs. Rozważałyśmy różne możliwości. Z ostateczną decyzją wstrzymamy się jeszcze, gdyż chcemy dokładnie prześledzić propozycje.

Nagle zapomniałyśmy o jesiennej chandrze, jesiennej słocie i dżdżystym poranku. Miałyśmy tyle pomysłów. Na pewno nie będziemy się nudzić.
Wiedziałyśmy, że damy radę.

Depresję zamiotłyśmy pod dywan.  

niedziela, 20 września 2015

Uczuciowy haj

-Czy można się uzależnić od stanu zakochania? - zapytała mnie kilka dni temu Krystyna. Pytanie było tak nieoczekiwane, że w pierwszej chwili nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Nie zdążyłam zebrać myśli, gdy usłyszałam odpowiedź.


-Ja tak właśnie mam.

Zaskoczyła mnie tym swoistym wyznaniem. Krysię znam wieki całe. Wiem, że jest wyjątkowo kochliwa. Ale nigdy nie pomyślałabym, że jest to uzależnienie.
Definicji takiej podlegają raczej używki typu papierosy, narkotyki czy nadmierne pijaństwo, ale żeby na jednej linii z nimi stawiać uczucia.

-Lubię być na takim uczuciowym haju – uściśliła. -Czuć te przysłowiowe motyle w brzuchu. Widzieć świat w różowych okularach – wymieniała. - Być jak w transie. Kocham stan zakochania.
Patrzyłam na rozemocjonowaną koleżankę, na jej wypełnione blaskiem oczy i radość, którą chciała przekazać całemu światu.
Nie miałam wątpliwości, Kryśka kolejny raz była zakochana. Euforyczny stan tego dowodził. Rozum poszedł w odstawkę i aktualnie był na etapie uśpienia. Ona kierowała się tylko uczuciami.
-Niebezpieczny stan – pomyślałam. -Najlepiej nie podejmować wtedy żadnych decyzji. Poczekać aż minie pierwsze otępienie. Oby tylko zamiast uwolnienia, nie przyszedł kolejny paraliż.
Stan zakochania Krystyny udzielił się również mnie. Bo przecież nic tak człowiekowi nie dodaje skrzydeł jak kolejna szczęśliwa miłość.

Nie byłabym kobietą, gdybym nie zażądała szczegółów.

Wyciągnęłam z barku whisky na rozwiązanie języka i czekałam aż Krysia uwolni emocje.
Nie zadawałam żadnych pytań i czekałam na potok słów. Stan egzaltacji mojej koleżanki był w fazie szczytowania. Lada moment miało nadejść wyciszenie. Ale do tego potrzebowała mojej osoby.
-Jest cudowny, wspaniały, inteligentny, mądry – wyrzucała z szybkością karabinu maszynowego. Tego akurat nie musiała mi mówić. Bo nie raz to przerabiałam. Każdy mój facet w fazie zakochania taki właśnie był. Podejrzewam, że jej poprzedni także.
Spragniona byłam konkretów. Czerwone serduszka wirowały w powietrzu, podczas gdy Krystyna opróżniała szklanicę Ballantinesa. Gdyby to nie był alkohol, pomyślałabym, że jest bardzo spragniona.
Twarz oblała się rumieńcem jak u wiejskiej baby po intensywnych wykopkach. I nic. Cisza. Polałam po całym i postanowiłam dać jej ostatnią szansę. Jak nie, to schowam alkohol. Nie będę marnować ekskluzywnego trunku. To miała być spowiedź, a nie pijaństwo.

W końcu opamiętała się. Zerknęła na mnie i przystąpiła do meritum. Wzięła potężny łyk alkoholu i wydała głośne beknięcie. Spojrzałam na nią z dezaprobatą. Wszak damie i to na dodatek zakochanej nie przystaje takie zakochanie.
-Przepraszam – wydukała zmieszana, ale jestem zakochana.
Nie chciało mi się wyjaśniać, że odpowiednie zachowanie obowiązuje w każdym stanie emocjonalnym. Za dużo słów, a ja przecież czekałam na spowiedź życia.

Okazało się, że swoją kolejną miłość poznała w galerii handlowej, gdy w pobliskiej kawiarence piła małą czarną zagryzając tortem bezowym suto polnym czekoladą. Krystyna na gwałt potrzebowała endorfin, tydzień wcześniej rozstała się z narzeczonym i nie za bardzo radziła sobie z samotnością. Na dodatek po raz pierwszy rzucił ją mężczyzna. Do tej pory to ona decydowała, kiedy zamknąć drzwi, prosząc go jednocześnie o zwrot kluczy. Aż tu nagle taki afront. To właśnie nie rozstanie, ale porzucenie potraktowała jak policzek. Rana paliła złowieszczym ogniem, a ona walczyła z negatywnymi emocjami.
Darek pojawił się w momencie, gdy olbrzymi kawał tortu zagościł w jej ustach. Na pytanie nieznajomego, czy może się przysiąść kiwnęła tylko głową. Gdyby chciała uruchomić aparat gębowy, kawałki mazi wylądowałyby na nieskazitelnie białej koszuli.
Krystyna natychmiast poczuła wibracje w brzuchu i znajomy trzepot skrzydełek motyli, gdy ten przemówił do niej zmysłowym głosem. Spojrzała w błękit jego oczu i była ugotowana. Osiągnęła temperaturę wrzenia. Czuła jak uczucie przyjemnie rozlewa się po całym ciele.
-Od razu złapaliśmy kontakt – szczebiotała domagając się alkoholu.
Uzupełniła płyny i zajęła się opowieścią.
Trzytygodniowa znajomość przywróciła jej wiarę w życie. Chce jej się, jak się wyraziła chcieć. Może to nie jest poprawnie, ale przyjmuję to na karb otępienia umysłowego wywołanego właśnie stanem zakochania.
-Postanowiłam, że teraz będę to uczucie pielęgnować – zapowiedziała. -Czuję, że jesteśmy dla siebie stworzeni.
-A jak się odkochasz? - zasiałam wątpliwość.
-Nie ma takiej opcji – deklarowała. -Mój wymarzony i wyśniony – przytoczyła słowa starej piosenki.

Ileż to razy słyszałam takie zapewnienia z jej ust. Zawsze padały w tej pierwszej fazie miłosnej ekstazy, zauroczenia i zakochania. Potem stan zakochania przechodził w fazę dojrzałą, której Krystyna nie znosiła. Tak jak nie znosiła prozy życia. Uwielbiała utrzymywać się na wzburzonym morzu nie wiedząc, która fala sprawi jej większą frajdę.
Wybrańcy Krysi nie wytrzymywali tego napięcia, bo ileż czasu może trwać napięcie przedmiesiączkowe. Gdy widziała, że nie jest w stanie wykrzesać z nich żaru i namiętności bez skrupułów decydowała się na rozstanie. W samotności nie tkwiła długo, bardzo szybko zastępowała ją nowym uczuciem.

I historia zataczała krąg.

Znów nagły poryw serca
motyle w brzuchu
otępienie umysłowe

i życie na haju.

niedziela, 6 września 2015

A mnie jest szkoda lata

Pierwsze spotkanie po wakacjach zorganizowałyśmy u Krysi na działce. Jeszcze przed sezonem padały obietnice, że może uda się w wakacje. Ale jak to bywa plany planami, a życie sobie. Porozjeżdżało się towarzystwo po kraju i po świecie. Trochę same, trochę z mężem, trochę z wnukami, bo przecież trzeba odciążyć zapracowane dzieci.


Bardzo byłam ciekawa jak zaprezentują się moje koleżanki. Nie miałam z nimi kontaktu od ponad dwóch miesięcy. Tak się złożyło, że letni okres poświęciłam na podróże. Cudowny czas, który kiedyś się kończy.
Dziewczyny zawsze lubiły zaskakiwać. Miały fantazję i dziewczęcą naturę. To jak połączenie wody z ogniem stanowiące niejednokrotnie  mieszankę wybuchową. Ale właśnie za to je lubiłam. Każda z nas była tak różna, że razem tworzyłyśmy niezwykłe jezioro osobliwości zmieniające barwę w pożółkłych promieniach słońca.
To już tyle lat trzymamy się razem. Na dobre i na złe. Czas leci nie ubłaganie, a my lgniemy do siebie jak pszczoły do miodu.

Wybrednie szykowałam się do tego wyjazdu. Chciałam wyglądać atrakcyjnie, choć to tylko babskie spotkanie. Lubiłyśmy być zapięte na przysłowiowy ostatni guzik i czymś fajnym zaskoczyć. Po wielu przymiarkach i głupich minach przed lustrem zdecydowałam się na zwiewną sukienkę w kolorze liliowym w delikatne kropki ładnie harmonizującą z moją śródziemnomorską opalenizną. Do tego lekkie sandałki, na ramię mały plecaczek i kilka łaszków wrzuconych do torby potrzebnych na weekendowy wypad. Jeszcze tylko pociągnięcie rzęs, opalizujący róż na policzki i pomadka w podobnym kolorze. Ostatni look. Byłam zadowolona. Bo nic tak nie cieszy jak własny komplement na swój temat.

Do kaszubskiego raju dotarłam o poranku. Zatrzymałam samochód w pobliżu jeziora i na bosaka powędrowałam na brzeg. Żaby kumkały w tataraku, Rosa przyjemnie chłodziła stopy. Spokój, cisza, zieleń spalona słońcem. Stanęłam na mostku, zanurzyłam rękę w chłodnej wodzie, aby przywitać się z naturą. Słońce wykonywało pierwszego nura. Topiło się bezwstydnie w błękicie i oświetlało okolicę
Urzeczona spokojem z przyjemnością oddałam się kontemplacji.
Od najmłodszych lat jestem zakochana w kaszubskich jeziorach i za każdym razem odkrywam je na nowo. Wyciszona i przepojona pozytywną energią podjechałam pod dom Krystyny.
Otworzyła mi zaspana, przecierając półprzymknięte oczęta.
-Cudownie, że jesteś – rzuciła na przywitanie. -Rządź się. Muszę jeszcze pospać – ziewnęła szeroko i udała się do sypialni.

Zostawiłam torbę w pokoju. Wzięłam prysznic i powędrowałam na dół, gdyż mój organizm domagał się wspomagania energetycznego w postaci małej czarnej. Kawę wypiłam w ogrodzie pięknie zadbanym i ukwieconym, skąd roztaczał się bajeczny widok na jezioro.

Zapomniałam o bożym świecie. Ciszę przerwał pisk hamulców. Kolejno docierały dziewczyny.
Patrzyłam zdumiona na Igę, która po latach rozstała się z długimi włosami. Drobną twarz zdobiła krótka fryzurka z roztrzepaną grzywką. Cmoknęłam z zachwytem. Za nią podążała Dorota na niebotycznie wysokich obcasach. Nie mogło być inaczej, cienkie szpile towarzyszyły jej od zawsze. Poruszała się w nich z wdziękiem baletnicy.
Patrycja jaśniała pełnym blaskiem. Oczy lśniły jak zefirki. Jeden rzut oka wystarczył, aby stwierdzić, że wakacje dodały jej męskich skrzydeł. Urszula nie Urszula zastanawiałam się przez chwilę patrząc na ostatnią. Zmylił mnie kolor włosów ognisty rudy, który zastąpił złocisty blond. Wyglądała super z tymi kocimi oczami.

Achów i ochów nie było końca. Po radosnym przywitaniu i wzajemnych komplementach, usiadłyśmy w altance. Szczebiotałyśmy jak nastolatki. Za chwilę dołączyła do nas Krystyna. Elegancka jak zawsze, w błękitnych szortach, lekkiej tunice i z bosymi stopami. Oczy skryła za ciemnymi szkłami. Po porannym wymiętoleniu nie było śladu.
Przed śniadaniem dla zaostrzenia apetytu zafundowałyśmy sobie kąpiel. Głodne wcinałyśmy przysmaki przygotowane przez gospodynię i jej męża, który na weekend opuścił domostwo, aby nie męczyć nas i siebie. Babskie spotkania jak wiadomo znosi tylko płeć piękna.
Słońce dopieszczało nas promieniami nie pozwalając zapomnieć o lecie.
Wszystkie z ciekawością zerkałyśmy na Patrycję. Wiedziałyśmy, że za czarownym wyglądem kryje się jakiś mężczyzna. Intuicja nas nie zawiodła. Wprost umierałyśmy niecierpliwiąc się, kiedy w końcu zacznie mówić.
Ale ona nie spieszyła się. Kusiła nas swoją tajemnicą i powoli odsłaniała tajemniczy rąbek.
-Bądź człowiekiem – nie wytrzymała Iga – bo pożre nas ciekawość i tajemnicę zabierzesz do grobu. 
-Zdradź z końcu imię tego ktosia – prosiła. A my przytakiwałyśmy tylko głowami i świdrowałyśmy ją wzrokiem.
-Ma na imię Rafał i jest ode mnie o 15 lat młodszy – wyrzuciła z siebie, a na jej twarzy zagościł słodki uśmiech.
Zaparło nam dech w piersiach. Imię jak imię, poraził nas wiek.
-15 lat – westchnęłam w myślach i spojrzałam na pozostałe. Każda z nas zamyśliła się na moment. Trawiła tę nowinę, jak żylasty kotlet, który nie wiadomo jak ugryźć.
Niby nowoczesne, nic nas nie dziwi. Staramy się iść pod prąd, a tu taka rzecz dała nam potężnego kuksańca w bok.
-No i co, zatkało? - rzuciła kąśliwie zakochana koleżanka.
-A żebyś wiedziała, że zatkało – odparowała Dorota. - I to bardzo. Ale doceniamy i powoli dochodzimy do siebie.
Spojrzałyśmy jedna na drugą i ... roześmiałyśmy się.
-Przepraszamy. Jest nam po prostu wstyd – kajała się w naszym imieniu Ulka. Zachowałyśmy się jak ciotki przyzwoitki. Gorliwie przytakiwałyśmy głowami.

Iga opowiedziała nam, że Rafała poznała na wycieczce w Hiszpanii. Znajomość zawarli jeszcze w samolocie. Całe dwa tygodnie byli nierozłączni. Nie przeszkadzała im różnica wieku. Rafał jest dojrzały i odpowiedzialny. Jesteśmy zakochani i to najważniejsze.
-Dzieli nas odległość, ale w dzisiejszych czasach nie jest to problem. A co będzie dalej, czas pokaże? - mówiła jak dojrzała kobieta.
-A jeżeli chodzi o wasze zachowanie – kontynuowała – to wybaczam. Powiem szczerze, że gdyby ktoś wcześniej powiedział mi, że zakocham się w dużo młodszym mężczyźnie, to popukałabym się w czoło. Dlatego też nie dziwi mnie wasza reakcja – uśmiechnęła się.
-No cóż – pomyślałam sobie – pomimo naszej emancypacji, jakoś trudno oswoić się z taką wiadomością. Młodsza kobieta tak, ale mężczyzna, to jakoś dziwnie.
Cieszyłyśmy się szczęściem naszej koleżanki z nadzieją, że wiek nie będzie przeszkodą w budowaniu związku.
Gdy strawiłyśmy wakacyjną bombę, zajęłyśmy się bardziej przyziemnymi tematami.
Cały czas lato było w nas, całe byłyśmy latem.

Bo trudno jest się rozstać...

czwartek, 20 sierpnia 2015

Parawanowe eldorado

Nie miałam ochoty na słoneczną kąpiel. Leniwie wyszłam na taras, słońce włączyło turbodoładowanie. Żar lał się w nieba. Popatrzyłam na błękitne niebo przeźroczyste od energii słonecznej, na pojedyncze obłoczki, które malowały cieniutką linię bezkresu. Spoglądałam na nieboskłon oddając się słodkiemu dolce far niente.


Przeciągnęłam się ospale i poczułam lekkie mrowienie. Dobry znak. Wszystko na swoim miejscu. Z rozmyślań wyrwał mnie natarczywy dźwięk komórki.
-Ki czort?! - pomyślałam sobie i weszłam do pokoju, w którym panował jeszcze poranny chłodzik.
Dzwoniła moja psiapsióła.
Cóż miała mi ważnego do przekazania o tak wczesnej porze, kiedy to w niedzielny dzionek wszyscy odsypiają trudy minionego tygodnia.
-Idziemy na plażę – było to raczej stwierdzenie niż pytanie. -Szykuj się – wydała polecenie. -Spotykamy się za 40 minut.
Zanim zdążyłam zebrać myśli i powiedzieć cokolwiek, już się rozłączyła. W pierwszym momencie chciałam nawet oddzwonić i oznajmić, że nigdzie się nie wybieram, ale potem machnęłam ręką.
Na ten moment słońce mnie całkowicie zaspokoiło. Przyjęłam tyle złocistego brązu, ile w stanie mogła przyjąć moja skóra. Uważałam, że w tym sezonie limit już wyczerpałam. Nie ciągnęła mnie plaża, morskie odmęty i szum fal.
Ignorowałam także szelmowskie słoneczne zaczepki.
-Dziękuję ci słoneczko, ale więcej nie skorzystam- prowadziłam miłą pogawędkę. - Może innym razem, ale teraz, proszę cię, daj mi od siebie odpocząć.
Spoglądało na mnie ze zdumieniem, otulało promieniami moje ciało i usilnie zapraszało, jak kochanek na romantyczny wieczór swoją oblubienicę. Kusiło z nadzieją, że się złamię.
I wygrało. Odpuściłam i powoli zaczęłam się zbierać.

Stały ekwipunek, czyli strój kąpielowy, ręcznik, leżak, bo opalanie na leżaku sprawia mi ogromną frajdę. A poza tym świetnie prowadzi się z niego obserwacje, co też uwielbiam czynić. Po prostu lubię podglądać plażowiczów, bo historie zasłyszane i zaobserwowane mogłyby posłużyć jako temat niejednego opowiadania. Jeszcze tylko krem z filtrem, zawsze 20. Zarzuciłam na siebie zwiewną seledynową sukienkę w pawie piórka, mój nowy nabytek, lekkie sandałki, jeszcze okulary na nos. Do torby zapakowałam owoce i wodę. I zbiegłam na dół, gdzie już niecierpliwiła się Renata. Twarz schowała za ogromnym ażurowym kapeluszem. Kocie okulary nadawały jej tajemniczości.
-Co tak długo?!-ofuknęła mnie na przywitanie.
-Nie przesadzaj. Słońce to nie towar reglamentowany – rzuciłam promienny uśmiech.

Słońce przypiekało coraz bardziej. Zapowiadał się kolejny upalny dzień rodem z Afryki. Na plażę dotarłyśmy umordowane. Czułyśmy się jak po ciężkiej pracy. A to był tylko półgodzinny spacerek. Leżak ciążył mi niemiłosiernie i żałowałam, że go zabrałam.

Zeszłyśmy na dół. Lekka bryza chłodziła duszne powietrze. Zaczęłyśmy się rozglądać w poszukiwaniu kawałka wolnego miejsca. Gigantyczna przestrzeń oblężona przez turystów niczym mrówki, nie pozostawiała złudzeń. Olbrzymie parawany dzielące plażę na małe poletka nie dawały żadnych szans.
Mój jest ten kawałek plaży, trawestowałam słowa znanej piosenki. Różnokolorowe materie niczym flagi powiewały na wietrze. Czasem z któregoś okupowanego poletka wystawała głowa pana i władcy, który to zarekwirował kawałek plaży i nie zamierzał się z nim podzielić.
Po kilkunastominutowych poszukiwaniach miałam naprawdę dosyć i najchętniej wykonałabym zwrot, wypinając się na całe to nienormalne towarzystwo.
W momencie, kiedy przymierzałam się do rewolty, Renata dostrzegła kawałek wolnej przestrzeni i szybko pognała, aby nikt nas nie ubiegł.

Nie pomyślałam, że plaża stanie się towarem reglamentowanym i o kawałek białego piasku trzeba będzie toczyć boje, jak w czasach PRL-u o papier toaletowy.
No cóż, naród jest taki jaki jest. Samolubny, nie umiejący się z drugim dzielić, a wymagania ma takie, że oho. Każdy myśli tylko o sobie.
Gdy w końcu ulokowałam się na moim miejscu widokowym. Wyciszyłam się, po czym oddałam mojemu ulubionemu zajęciu, czyli obserwacji.

Zgiełk, nerwowa atmosfera, pokrzykiwania, sprzeczki, przekleństwa, nagminne warczenie na dzieci. Zachowania rodem z galerii handlowej. Zamiast relaksu i luzu, nieustanny niepokój i zamieszanie. Atmosfera tak ciężka jak gradowe chmury, które kilka dni temu dokonały zniszczeń w południowych regionach kraju.
Na temat strojów plażowych już pisałam wcześniej. Dodam tylko, że niestety pod tym względem jesteśmy niereformowalni.
Po dwóch godzinach wymęczone słońcem czułyśmy się jak sardynki w oleju. Zarządziłam odwrót. Na dzisiaj wystarczy plażowych atrakcji i nadmorskich doświadczeń, o których chciałabym jak najszybciej zapomnieć.

Rozleniwione postanowiłyśmy wstąpić na obiad do tawerny na promenadzie. Oczywiście tłoczno jak w ulu. Wypatrywałam wolnego stolika. Wszystkie były zajęte w większości przez roznegliżowanych mężczyzn, tylko w slipach i na dodatek brzuchatych. Nieskrępowany obnosił się jeden z drugim z tą swoją ciążą gastronomiczną, traktując ją jak trofeum swojego pańskiego życia . Płeć piękna bez bluzek tylko w biustonoszach. Bo przecież są na wczasach, a tu wszystko można.

Najwidoczniej moda na goliznę przywędrowała do nas z Wenecji, gdzie walka z nią jest jak walka z wiatrakami. Zarówno tam nad Adriatykiem jak i nad Bałtykiem wszyscy mają w nosie zasady dobrego wychowania.
W końcu udało nam się znaleźć dwa wolne miejsca. Na szczęście przysiadłyśmy się do pary odzianej. Miła kelnerka, zapewne studentka, szybko uporała się z zamówieniem. Pachnąca pizza pojawiła się w ciągu kilkunastu minut. Po raz pierwszy jadłam ją bo jadłam.
Straciłam apetyt, bo nie jestem zwyczajna jadać wśród golasów. Tak mnie wychowano i trzymam się tych zasad.
Popatrzyłyśmy z koleżanką na siebie wymownie. Nawet nie chciało nam się rozmawiać. W milczeniu powoli przeżuwaliśmy tę naszą margeritę popijając chłodnym piwem.

W przeciwieństwie do innych nie było nam do śmiechu.




środa, 29 lipca 2015

Tylko pozwól się kochać

Gdy Karolina zaproponowała mi wypad w góry, najchętniej odmówiłabym. Po prostu nie przepadam. Nie kręci mnie wspinaczka i kolejne zdobywanie szczytów. Karola zażarta miłośniczka górskich wędrówek patrzyła na mnie psim wzrokiem. Biłam się z myślami. Ona na przełęczy, a ja co? No trudno, przyjaźń niekiedy wymaga poświęceń. Może nie będzie tak źle.


Zawisła na mojej szyi. Obcałowała siarczyście policzki. Nie mogłam się od niej uwolnić.
-Jesteś kochana -piszczała uradowana.
-Wiem, wiem – mruknęłam i skonkretyzowałam pytanie. -Kiedy ruszamy?
-Pojutrze odbieram samochód od mechanika. Kupię kilka niezbędnych rzeczy i możemy jechać-mówiła podekscytowana.
Wczesnym rankiem w piątek pakowałyśmy samochód. Mój bagaż był skromny. Jedna torba z ciuchami, trochę książek. Wystarczy na dziesięciodniowy pobyt. Za to Karola zaszalała. Na pierwszym miejscu sprzęt spinaczkowy, dwie pary solidnych butów do wędrówek po górach i całe mnóstwo akcesoriów, które stanowiły dla mnie czarną magię. Z wysiłkiem upychała pakunki w samochodzie.
Muszę przyznać, że logistycznie była bardzo dobrze przygotowywana.

Ponad dziesięciogodzinna podróż z dwiema krótkimi przerwami na posiłek dała nam się w kość. Do Szczyrku dotarłyśmy przed zmrokiem. Zatrzymała się tuż pod lasem, gdzie miałyśmy nocleg w uroczej góralskiej chacie. Gospodyni, u której Karola wynajmowała pokój od lat, witała nas serdecznie. Szybko zatargałyśmy bagaże na piętro. Prysznic dla pobudzenia krążenia i odzyskania sił.A już pani Wanda zapraszała nas na kolację z odrobiną wódeczki, którą częstował pan Zygmunt, jej mąż.
Przy kolacji zamykały nam się oczy. Zmęczenie dawało się we znaki. A tam u góry czekało masywne góralskie łoże z miękką poduszką, w którą jak najszybciej chciałam się wtulić.
-Ja jutro rano idę w góry – zaczęła przygotowywać sprzęt. -A ty rób co chcesz. Okolica piękna.
Nie musiała mi tego mówić, gdyż w Szczyrku byłam przed kilku laty. Zachwyciłam się widokami. Pozwiedzałam okoliczne miejscowości. Teraz zamierzałam tam wrócić. Taka retrospekcja po czasie.
-Pani Wandeczka to wspaniała kobieta. Matkuje mi od pierwszego dnia, kiedy się tu pojawiłam. Jej mąż to cudowny gawędziarz, który zna mnóstwo miejscowych legend, opowiada je z taką pasją, że dech zapiera i czas się zatrzymuje – starała się przekazać jak najwięcej informacji.
-O mnie się nie martw. Dam sobie radę – uspokajałam
. -A ty podczas tych swoich wędrówek może w końcu kogoś poznasz. Czas skończyć z samotnością.
-Daj spokój. Nie w głowie mi miłostki. Dobrze się czuję w swojej przestrzeni sama ze sobą- radosny nastrój prysł.
-Nie zamieniaj swego serca w twardy głaz – zanuciłam słowa znanej piosenki.

Karolina przed laty przeżyła swoją wielką miłość. Rafał nosił ją na rękach i świata poza nią nie widział. Wszyscy zazdrościli Karoli takiego faceta. Zaradny, inteligentny, przystojny – wszystko to co najlepsze w jednej osobie. To raczej się nie zdarza. Zgodnie twierdziłyśmy, że wygrała los na loterii.
Były zaręczyny, okazały pierścionek zdobił smukłą dłoń narzeczonej. W planach ślub kilka razy przekładany z przyczyn tzw. obiektywnych.
Niespodziewanie Rafałowi trafił się lukratywny kontrakt w Anglii z jednym małym ale odnośnie czasu. Dwa i pół roku poza domem. Od razu chciał zrezygnować. Ze łzami w oczach tłumaczył, że nie wytrzyma tak długiej rozłąki. To Karolina podtrzymywała go na duchu i nakłaniała do wyjazdu.
-Zarobisz – mówiła. -Po powrocie kupimy mieszkanie. Czas szybko zleci. Wyprawimy wesele.
Rafał w końcu przystał na propozycję.

Po jego wyjeździe w życiu Karoli zapanowała pustka. Czuła się tak, jakby nagle zabrakło jej tlenu. Potem były codzienne rozmowy na skypie. Słowa miłości i tęsknoty. Pragnienie jak najszybszego powrotu.
Czekała na niego z utęsknieniem.
Po półtora roku Rafał już nie był tak wylewny. Suche i miałkie rozmowy tłumaczył zmęczeniem. Mniej było w nich żaru i namiętności. Czasem nie odzywał się przez kilka dni usprawiedliwiając nagłymi wyjazdami i pracą do późnych godzin.

To spadło na nią jak grom z jasnego nieba. Gdy Karola odliczała tygodnie do jego przyjazdu, pewnego dnia poinformował ją, że nie wraca. Poznał tam kogoś i się zakochał. Tak po prostu wyleczył się z uczucia.
Karola rozstanie z Rafałem przypłaciła depresją. Odcięła się od świata. Długo dochodziła do siebie.
Odkryła góry. Wędrówki po nich pomogły jej powrócić do życia. Zapowiedziała jednak, że w jej przestrzeni nie ma miejsca dla żadnego mężczyzny i że nigdy się nie zakocha.
Mijały lata, a ona nadal była singielką.

Dni mijały niespiesznie. Odwiedzałam pobliskie miasteczka. Wędrowałam utartymi szlakami na nowo odkrywając piękno Beskidów. Urzekały mnie górskie krajobrazy, wodospady i kryształowo czyste strumyki barwnie przecinające kręte doliny.
Pani Wanda kusiła pysznym ciastem i kwaśnicą.
Pan Zygmunt stawiał prymuchę i czarował opowieściami. Sypał nimi jak z rękawa. Przenosiłam się w świat zbójnickich legend i miejsc, gdzie rzekomo ukryli swoje dukaty. Słuchałam o księżnej, która posiadała oswojonego niedźwiedzia. Piękne historie o ludziach, zwierzętach i przedmiotach, które wciąż żyją i ubarwiają koloryt tajemniczego masywu.
Tymczasem Karola każdego ranka niestrudzenie maszerowała w góry. Wracała wieczorem umordowana, ale szczęśliwa.

Pewnego dnia, gdy wracałam utrudzona z kolejnej krajobrazowej wędrówki zauważyłam Karolinę w towarzystwie młodego mężczyzny. Strój wskazywał, że także był miłośnikiem górskich eskapad. Żywo rozprawiali o czymś, po czym skierowali się do pobliskiej knajpki. W pierwszym momencie chciałam do nich podejść. Dałam sobie na wstrzymanie widząc jak dobrze się ze sobą bawią.
Usiadłam za przepierzeniem tej samej kawiarenki. Ukryta miałam doskonały widok. Nieznajomy świdrował oczami moją koleżankę. Widać było, że mu się podoba. Delikatnie poprawił jasny kosmyk jej włosów niesfornie opadający na oczy. Niby przypadkiem dotykał dłoni. Przysuwał głowę do twarzy. Karolina przyjmowała jego gesty z uśmiechem. Coś sobie opowiadali, co rusz wybuchali gromkim śmiechem. Widać było, że dobrze się czuje w jego towarzystwie. Zapłaciłam za kawę i niezauważona czmychnęłam do domu.
O spotkaniu nie wspomniałam.

Zauważyłam, że Karola się z mienia. W oczach pojawił się dawny błysk, coś tam sobie nuciła pod nosem. Rozpierała ją energia.
Miałam nadzieję, że w końcu po latach opuści swój kokon i da się porwać uczuciu. Póki co bacznie ją obserwowałam.
-Chciałabyś może coś mi powiedzieć? - zagadnęłam pewnego wieczora.
-Nie. A dlaczego pytasz? -odpowiedziała beztrosko.
-Zmieniłaś się...
-Wydaje ci się – bąknęła.
-A jak tam góry?- weszłam na bezpieczny temat.
-Każdego dnia piękniejsze – uśmiechnęła się tajemniczo.
Położyła się spać strudzona wielogodzinną marszrutą. Za chwilę w objęcia porwał ją Morfeusz. Ja jeszcze przeczytałam kilka kartek, ale sen w końcu i mnie dopadł.

Jeszcze kilkakrotnie Karolina mignęła mi wraz ze swoim towarzyszem. Trzymali się za ręce, on czule ją obejmował.
Zastanawiałam się, jak długo skrywać będzie swoją tajemnicę. Czekałam cierpliwie z nadzieję, że przedstawi mi tajemniczego blondyna.
Czas przyśpieszył, jakby gonił za czymś nieosiągalnym. Nie lubię tych ostatnich chwil, które za nic nie dadzą się utrzymać na postronku.
Gdy już traciłam nadzieję, dwa dni przed naszym wyjazdem Karolina zapowiedziała, że zaprasza mnie do miłego zakątka i z rumieńcem na twarzy dodała, że chce mi kogoś przedstawić.
Podziękowałam. Nie zadałam żadnego pytania. Byłam podekscytowana spotkaniem z ktosiem, który – jak wszystko wskazywało – skradł serce mojej koleżanki.

Wieczorem, gdy dotarłam na miejsce, siedzieli już przy stoliku. Zatrzymałam się przy wejściu z przyjemnością patrząc, jak tuli ją do siebie i szepce coś do ucha. Karolina wybuchnęła dźwięcznym śmiechem. Znałam ten stan dobrze. Zrozumiałam w jednej chwili. Moja koleżanka była zakochana. Trwaj chwilo.
Podeszłam do stolika. Paweł, tak miał na imię przemiły blondyn, poderwał się z miejsca, aby się ze mną przywitać.
Spędziłam w ich towarzystwie miły wieczór. Byli pod swoim urokiem. Uczucie biło od nich z taką intensywnością jak promienie słońca odbijające się w lazurze wody. Paweł spijał słowa z jej ust jak najlepszy nektar. Ona wodziła za nim czarownymi oczami.

Wieczorem rozpłakała się.
-Czy coś się stało?- zapytałam przerażona.
-Nie. Jestem zakochana i boję się, że mogę go stracić – szukała we mnie wparcia.
Przytuliłam Karolę i pozwoliłam, aby jej łzy oczyściły duszę.
-Teraz na pewno będzie dobrze – zapewniałam. -Widać, że Paweł poza tobą świata nie widzi.
Tylko pozwól się kochać.





piątek, 17 lipca 2015

Cała plaża nasza

-Całego domu nie zabierzesz- mówi wyraźnie poirytowany małżonek, gdy kolejną według mnie niezbędną rzecz upycham pomiędzy siedzeniami. -Samochód nie jest z gumy -wyjaśnia blondynce. Zgadzam się oczywiście. Przytakuję i przemycam kolejny niezbędnik. Oczy rzucają gromy. Wiem, że za chwilę wybuchnie. Na szczęście zapakowałam wszystko, co zaplanowałam.


Trzaśnięcie drzwiami. Uff. Kawał drogi do przejechania. Moja druga połówka precyzyjnie ustawia nawigację. Zapinamy pasy.

Via Szwajcaria.

Kilkanaście godzin nużącej drogi. Krótka przerwa na sen. Pogodę mamy po swojej stronie. Temperatura umiarkowana.
Na miejscu jesteśmy w niedzielę po południu. Afryka. Z trudem łapię powietrze. Moje płuca domagają się dużej ilości czystego tlenu. Liście zatrzymane w bezruchu, bez jednego drgnięcia. Jakby namalował je artysta. Krople potu obklejają całe ciało. Marzę tylko o chłodnym prysznicu.
Wieczorem pomimo zmęczenia fundujemy sobie spacer brzegiem Jeziora Bodeńskiego. Słońce rozkosznie zanurza się w szafirowych odmętach i rozjaśnia lustro wody. Spoglądam na stojący akwen i chłodzę wzrok w lazurze.
Cisza i spokój. Spacerowicze nieśpiesznie wędrują brzegiem jeziora. Pomiędzy nimi wytrawnie lawirują miłośnicy dwuśladów.

Kolejne dni spędzamy na opalaniu. Żar się leje z nieba. Ale jako mieszkanka wyjątkowo chłodnego tego lata kraju, spragniona słońca, leniwie wyciągam się na kocu. Jeszcze tylko odpowiednia warstwa kremu z filtrem. Moja druga połówka natychmiast zaczyna się wiercić i marudzi, że za gorąco. Przytakuję i odpływam w niebyt. Słońce przypieka niemiłosiernie. Nawet ja, co tu dużo mówić, miłośniczka opalania, po kilkunastu minutach poddaję się. Zmieniam pozycję. I raz i raz i raz. Nie pomyślałam, że leżenie może być tak męczące.
Lekki zefirek od strony jeziora to jak delikatny ruch skrzydeł motyla. Idziemy się ochłodzić. Z przyjemnością zanurzamy się w lazurze wody. Odpowiednia temperatura sprawia, że ani myślę z niej wychodzić.
Nie to co woda z zimnym Bałtyku, której lodowatość tarmosi każdą cząstkę mojego ciała i wykręca stopy w bolesnym skurczu.

Szwajcarię odwiedzam dosyć często i za każdym razem wpadam w zdumienie, że jednak można inaczej.
Wychowana nad polskim morzem nigdy tak do końca nie zaakceptowałam rozwrzeszczanego tłumu i nieobyczajnych zachowań.
Wiele rzeczy mnie drażni, a niektóre wręcz wywołują złość. Krzyki, głośne rozmowy przez telefon, gdy brzuchaty mężczyzna trzy metry przede mną wrzeszczy do aparatu -Maryśka, czy mnie słyszysz – po czym następuje banalna historia opowiedziana na górnym c przeplatana ku.....i i ch......i. Słyszę ją nie tylko ja, ale i inne ciała usadowione na leżakach i ręcznikach. Nieco dalej ryczą wzajemnie na siebie dzieciaki i rodzice. Nie można ciszej, trzeba wrzeszczeć. Matka ciągnie za rękę upartego brzdąca, który za nic w świecie nie chce wyjść z wody. Mocno zirytowana wymierza maluchowi dwa szybkie klapsy. Chłopiec drze się jakby go ze skóry obdzierali. Ona jak w transie, dokłada swoje. Nie mogę zebrać myśli.
Nagle nad moją głową przechodzi plażowicz, sypiąc mi piaskiem w oczy. Gdy zwracam mu uwagę, tryska agresją, że się czepiam.
Tuż obok usadowiło się towarzystwo palaczy. Dmuchają przed siebie znienawidzoną przez mnie trucizną. Odwracam się w drugą stronę. Dym oplata mnie jak pajęczyna. Popijają smak papierosów piwem. Pety zakopują oczywiście w piasku, choć obok kłuje w oczy kosz na śmieci. Gdy przesuwam koc w inne miejsce, tworząc górkę z piasku, z każdej strony wykopuję dziesiątki petów, pozostawionych w prezencie Bałtykowi.

Nie trawię również slipowych plażowiczów. Ktoś powie, że się czepiam. Kuse gacie, które ledwo opinają wyraźnie eksponowaną męskość. Czasem jest tak, że nie ma co eksponować, ale gacie pozostają. Opasłe brzuchy, świadectwo rozpasania kulinarnego i piwnego to codzienność. A nie można by tak jak w cywilizowanych krajach, kupić sobie szorty.
Dzieciaki z gołymi pupami sikają, gdzie popadnie. A mamusie chwytają łopatkę i jak gdyby nic zakopują. Bo przecież piasek wyschnie.

Po kilkugodzinnym leżeniu, kieruję się do pobliskiej toalety. Muszę natychmiast. Natura nie znosi próżni. Na drodze staje babcia klozetowa wyraźnie nieczuła na moją potrzebę. Złowrogo wyciąga rękę i beznamiętnym tonem oznajmia, że usługa płatna z góry.
Od razu zostałam potraktowana jak typowa oszustka chcąca za darmo skorzystać z przybytku. Gdy w końcu wygrzebuję dwa złote i galopują do kabiny zostają mi wręczone dwa przydziałowe listki papieru toaletowego. Na moje pytanie, dlaczego nie ma papieru w kibelku, słyszę, że kradną.
-Jak w komunie – stwierdzam.

Tymczasem nad jeziorem tłum plażowiczów, ale ich nie słyszę . Rozglądam się wokół, czy aby na pewno tam są. Pełno dzieci. Ale nikt nie wariuje, nikt nie krzyczy. Dzieciaki bawią się. Rodzice wyraźnie zrelaksowani, nie dają się sprowokować. Rozmawiają i słuchają. Nikt mi nie brzęczy nad uchem. Nie słyszę wulgaryzmów. Palaczy także mniej. Nikt mi nie dmucha dymem w twarz. Trawa czysta, bez petów i papierków. Za to kosze wypełnione po brzegi.
Nie zauważam też maluchów bez majtek podlewających moczem przywiędłą trawę.
Gorąc leje się z nieba. Nienachalnie obserwuję sąsiadów tak samo rozleniwionych i roztopionych w słońcu.
Slipów i skąpych gaci nie zauważam, młodsi i starsi osobnicy płci męskiej w szortach.
Idę do toalety. Nikt do mnie nie wyciąga ręki i nie syczy -Najpierw płacimy. Babci klozetowej brak. W kabinie kilkanaście równiutko poukładanych rolek papieru toaletowego. Nikt nie reglamentuje mi listków, jakby obdzielał luksusowym towarem. Nikogo nie musisz o nic prosić. Leży sobie ten papier bezwstydnie  i nikogo nie kusi.

Nakładam kolejną warstwę kremu z filtrem.

Owiewa mnie delikatny zefirek znad Alp.









niedziela, 5 lipca 2015

Podwójne szczęście

Spełniam prośbę moich czytelników, którzy prosili o dłuższe opowiadania.
Miłej lektury.

Magda zawsze marzyła o gromadce dzieci. Mąż i małe brzdące biegające po mieszkaniu. Gdy jej koleżanki w szkole średniej planowały studia, ona chciała jak najszybciej założyć rodzinę. Będąc małą dziewczynką uwielbiała zabawy w tatę i mamę. Walczyła jak lew, aby być mamą, gotowała zupki z wody, piasku i zebranego zielska, i karmiła zabawową rodzinę.


Wychowywała się w domu, gdzie pracował tylko tata. Mama zajmowała się czwórką dzieci. To ona dbała o dom, przygotowywała smakołyki, pomagała przy odrabianiu lekcji, wycierała zasmarkane nosy i gasiła awantury, które wzniecała niesforna gromadka. Magda lubiła pomagać jej w codziennych obowiązkach, pichciła obiadki, piekła ciasta. To był jej świat. Jej królestwo. Gdy koleżanki szalały na dyskotekach, a od obowiązków domowych odganiały się jak od muchy, ona wręcz przeciwnie, w kuchni czuła się jak ryba w wodzie.
Zaczęły uważać ją za dziwaczkę. Bo co to za kumpela, która papierosa nie zapali, wina się nie napije i miesza w garach. To takie niedzisiejsze.
Bez problemu zdała maturę. A ponieważ nie za bardzo wiedziała, co chcę robić w życiu, postanowiła pójść do pracy. Rodzice byli zawiedzeni. Pragnęli, aby podjęła studia. Magda twardo stała przy swojej decyzji. Przez kilka miesięcy szukała pracy. Nikt nie chciał zatrudnić żółtodzioba.

W końcu szczęście się do niej uśmiechnęło. Krysia, koleżanka Magdy wybierała się na urlop macierzyński i zaproponowała pracę w sekretariacie na zastępstwo. Została tam na dłużej, gdyż młoda mama zdecydowała się na urlop wychowawczy. Szef był zadowolony z nowej pracownicy i zatrudnił ją na stałe.
Tam poznała Krzysztofa. Od razu wpadli sobie w oko. Po miesiącu byli już parą. Doskonale się rozumieli. Nadawali na jednej fali. Krzysiek również marzył o rodzinie i dzieciach. Magda zakochała się. Szybko zdecydowali się na ślub. Mama trochę marudziła. Uważała, że młodzi powinni lepiej się poznać. A do ślubu nie ma co się śpieszyć.

Byli zakochani, spragnieni siebie i jak to młodzi bardzo niecierpliwi.
Po ślubie zamieszkali z rodzicami Magdy. Odstąpili im piętro domu. I od razu zaczęli realizować marzenia o powiększeniu, rodziny. Najpierw chłopczyk, potem dziewczynka i jeszcze chłopczyk. Tak miała wyglądać szczęśliwa gromadka.
Po pięciu miesiącach starań Magda wciąż nie była w ciąży. Zaniepokojeni zdecydowali się na wizytę w poradni.
Miły pan doktor, gdy usłyszał, że dopiero od kilku miesięcy starają się o dziecko, uspokoił i stwierdził, że powinni dać sobie trochę czasu.
-Jesteście młodzi, na pewno wszystko będzie dobrze – przetarł okulary i obdarzył ich ciepłym uśmiechem. -Nie musicie się tak śpieszyć.
-Panie doktorze, ale my tak bardzo chcemy być rodzicami.
-Dobrze -westchnął. -Wypiszę skierowanie na podstawowe badania. To dla pani, a to dla małżonka-poinformował stawiając zamaszysty podpis pod pieczątką. - Z wynikami proszę wrócić do mnie. Zobaczymy co się dzieje.
Od razu rzucili się w wir lekarskich wizyt. U Krzysztofa sprawa była krótka. Dwa spotkania i już wszystko jasne. Był zdrowy.
Magda musiała przejść całą serię badań. Przez kilka miesięcy szturmowała gabinety. Zbierała wyniki. Teczka rosła.

Odetchnęła z ulgą, gdy odebrała ostatni wynik. Za kilka dni z pękatą kopertą byli już u swojego doktora z nadzieją, że tym razem nie pozostawi ich samemu sobie.
Siedzieli podenerwowani przy biurku, śledząc wyraz twarzy starszego pana, gdy wczytywał się w papiery. Magda ściskała boleśnie pięści i próbowała wyczytać z twarzy lekarza diagnozę. Minuty ciągnęły się w nieskończoność.

-No cóż – w końcu oderwał wzrok od kartki. - Z punktu medycznego wszystko jest w jak najlepszym porządku. Moja rola tu się kończy. Musicie być cierpliwi. Czasem tak się zdarza, że na dziecko trzeba poczekać.
Wracali do domu szczęśliwi. Magda już oczami wyobraźni widziała małą kruszynkę tulącą do piersi. Uśmiechnęła się do własnych myśli.

Wyjechała z Krzyśkiem na krótki urlop do babci na mazurską wieś. Cisza, spokój, słońce. Bez pośpiechu i na luzie. Mieli dużo czasu dla siebie. Tak jak lekarz zalecił pozytywnie nastawieni, zrelaksowani, podjęli kolejną próbę. Po tygodniu wypoczęci wrócili do domu.

Okres się spóźniał. Na razie nic nie mówiła Krzyśkowi.. Po pięciu dniach kupiła test ciążowy. Serce biło jak oszalałe. Zamarła w oczekiwaniu. Patrzyła z nie dowierzaniem na kreski. Była w ciąży.
-Krzysiek będziesz tatą- krzyczała jak oszalała.
-Hura! Jestem w ciąży! - piszczała. Po czym się rozpłakała. Mąż tulił ją w ramionach.
Tydzień później wybrała się do lekarza. Spojrzał uważnie i zatrzymał wzrok na rozświetlonych oczach.
-Dziecko jesteś w ciąży - to nie było pytanie, raczej stwierdzenie.
-Chyba tak. Zrobiłam test – odpowiedziała onieśmielona.
-Zaraz się o tym przekonamy – zaprosił na kozetkę.
-Piękna ciąża, szósty tydzień – na monitorze pokazywał malutką fasolkę, która miała być jej dzieckiem.
Nakazał się oszczędzać. Przepisał witaminy i wyznaczył termin następnej wizyty.
Magda dbała o siebie. Prowadziła zdrowy tryb życia.

Pewnej nocy obudził ją silny skurcz brzucha. Czuła, jakby wyrywano z niej wnętrzności. Jęknęła z bólu. Krzysiek patrzył przerażony.

-Muszę do łazienki -szepnęła zbolałym głosem. -Pomóż mi. Zapalił światło.
Uwieszona na ramieniu męża dotarła do toalety. Krzysiek natychmiast wezwał pogotowie. Kilkanaście minut później karetka wiozła ją do szpitala.
Poroniła. Potem przyszła depresja. Szybko wróciła do zdrowia. Niestety psychika wciąż była chora.
Wyleczyła ją następna ciąża. Wierzyła że będzie dobrze. Lekarz zalecił leżenie. Przyszedł trzeci miesiąc i Magda poroniła po raz drugi.
W ciążę zachodziła jeszcze dwa razy, ale nie dane jej było zostać mamą.
Kolejne badania i wizyta u doktora. Diagnoza była druzgocąca. Magda nie mogła mieć dzieci.

-Przykro mi pani Magdo, ale medycyna jest tutaj bezradna. Nie mogę pani pomóc – dodał cicho.
Ze szlochem wypadła z gabinetu. Krzysztof pobiegł za nią. Zatrzymał siłą. Przytulił.

Mijały kolejne lata. Młodzi uciekli w pracę. Magda nie potrafiła stłumić macierzyńskiego instynktu. Za każdym razem, gdy widziała szczęśliwe mamy z wózkami, czuła bolesne kłucie w sercu. Tak bardzo chciała mieć dziecko.

Zaczęła przebąkiwać o adopcji.
-Jeżeli nie możemy mieć swojego dziecka, adoptujmy – zaproponowała nieśmiało pewnego dnia.
Krzysiek zgodził się bez wahania.
Udali się do najbliższego ośrodka. Okazało się, że adopcja to nie taka prosta sprawa, jak im się wydawało. Szczególnie wtedy, gdy chce się adoptować niemowlaka. Na takie dzieci bowiem decyduje się najwięcej par. Najpierw odbyła się rozmowa z kierownikiem, potem biurokratyczne wypełnianie mnóstwa dokumentów. Badania, spotkania z psychologiem, pedagogiem. Byli gotowi na wszystko, aby tylko zostać rodzicami. Raz w tygodniu brali udział w specjalnych szkoleniach, podczas których przygotowywano ich do nowej roli.
Miesiące ciągnęły się w nieskończoność. Gdy pytała, kiedy, kazano uzbroić się w cierpliwość i czekać.
Magda jak w amoku chodziła po sklepach z dziecięcymi ciuszkami. Oglądała śpioszki i kaftaniki, wybierała wózek, zabawki. Roztkliwiała się nad delikatnymi kocykami i miękkimi podusiami. Siódmym zmysłem czuła zapach niemowlaka.

W czwartek obudził ją natarczywy dźwięk telefonu. Dzwoniła pani Agnieszka z ośrodka adopcyjnego.
-Mamy dla państwa siedmiomiesięcznego chłopczyka. Kiedy chcecie go zobaczyć? -pytała miłym głosem.
Serce Magdy biło jak oszalałe. Natychmiast zadzwoniła do męża i wyśpiewywała nowinę.
Dwa dni później mocno podekscytowani pojechali na spotkanie z synkiem.
Pielęgniarka zaprowadziła ich do pokoju, gdzie smacznie spał chłopczyk.
Magda z tkliwością patrzyła na pyzatą kruszynkę. Jasne loczki otulały maleńką twarzyczkę. Posapywał i gaworzył przez sen. Mąż otoczył ją ramieniem.
Delikatnie dotknęła jego cieplutkiej raczki. Pogłaskała po główce, poprawiła kocyk.
To był ich syn.
Chciała jak najszybciej utulić go w ramionach i zabrać do domu. Na to ostatnie musieli jeszcze poczekać.
Szymonek szybko przyzwyczajał się do nowych rodziców. Obdarzał ich promiennym uśmiechem.
W domu na maluszka czekał pokoik. W kąciku stało łóżeczko z wirującą karuzelą. Regał po ostatnia półkę wypełniony był zabawkami. W szafie leżały ubranka. Całe mnóstwo
Magda odliczała dni, kiedy Szymonek zamieszka z nimi

Zaaferowana nowym członkiem rodziny, nie zwracała uwagi na złe samopoczucie. Kilka razy wymiotowała, ale myślała, że to zwykła niestrawność. Czuła się coraz gorzej. Zmizerniała. Gdy kolejnego ranka zerwała się do toalety, gwałtowne torsje rwały żołądek.
-Może ty jesteś w ciąży?- nieoczekiwanie zapytał Krzysiek.
-Zwariowałeś, przecież wiesz, że to niemożliwe – odpowiedziała zbolałym tonem. - Zapomniałeś, co powiedział lekarz – i ponownie poczuła gwałtowny skurcz.
Wróciła do łóżka. Słowa męża zasiały ziarenko nadziei. A może... Cuda przecież się zdarzają. Dotknęła piersi, były nabrzmiałe.
Nerwowo zaczęła wertować kalendarzyk. Z nie dowierzaniem wpatrywała się w daty. Trzy tygodnie temu powinna dostać okres.
Na następny dzień umówiła się na wizytę u lekarza.
-Chyba jestem w ciąży- wyszeptała przekraczając próg gabinetu.
-Ósmy tydzień – poinformował łagodnie się uśmiechając po zakończeniu badania.
Magda była w szoku. Słowa nie docierały.
-To cud panie doktorze – łzy ciurkiem płynęły po twarzy.
-A zatem cuda się zdarzają – poklepał ją po ręce.
Poinformował, że niestety ciąża jest zagrożona ze względu na liczne wcześniejsze poronienia i zalecił leżenie.
Do domu biegła jak na skrzydłach. Swoim szczęściem chciała podzielić się z całym światem.
Podwójne szczęście. W ośrodku czekał synek, który za kilka miesięcy będzie miał siostrzyczkę lub braciszka.
Po południu Magda zadzwoniła do mamy i zaprosiła na kawę.
-Mamo jestem w ciąży- oznajmiła z radością.
Ta spojrzała na córkę zdumiona i szybko odstawiła filiżankę na stół, aby nie rozlać kawy.
-W jakiej ciąży – wydukała stłumionym głosem.
-Byłam u lekarza, to ósmy tydzień. Muszę leżeć – wyjaśniła. -Boże, jaka jestem szczęśliwa. Będę miała parkę. Za kilka tygodni zamieszka z nami Szymonek.
Mama milczała. Na jej czole pojawiła się wyrazista zmarszczka, oznaka intensywnego myślenia.
-Cudowna nowina. Bardzo się cieszę – w głosie wyczuła niespokojną nutę. -Teraz, jak usłyszałam, musisz leżeć i dbać o siebie, aby donosić ciążę. Kto ci pomoże przy Szymonku? Przecież Krzysztof pracuje. Ja nie zwolnię się z pracy, aby ci pomóc. Jak ty to widzisz kochanie?- pytała troskliwym głosem. Wiesz o tym, że sama nie dasz rady.
-Może jak się wszyscy zaangażujemy, to się uda – szukała otuchy w matczynym spojrzeniu.
Mama patrzyła przenikliwie.
-Przykro mi kochanie, ale w tej sytuacji powinnaś zrezygnować z adopcji. Jeżeli chcesz urodzić swoje dziecko.
Magda zaniosła się płaczem Pokochała Szymonka i nie wyobrażała sobie, że może go stracić. To on przyniósł jej szczęście. Nie mogła go zostawić.
Z Krzysztofem przegadała kilka dni i nocy. On także uważał, że w obecnej sytuacji nie poradzą sobie z małym dzieckiem.
Czekałą ją trudna rozmowa. Musiałą poinformować panią Agnieszkę, że jest w zagrożonej ciąży i nie może adoptować dziecka. Pani Agnieszka spokojnie przyjęła wiadomość. Pogratulowała i dodała, że chłopiec szybko znajdzie nową rodzinę, bo następni rodzice adopcyjni czekają już w kolejce.

-Ja tu jeszcze wrócę –  czuła, że tak będzie.

To było długie siedem miesięcy. Magda cały czas leżała.
Miesiąc przed terminem urodziła zdrową córeczką. Długo dochodziła do siebie. Nie była w stanie opiekować się małą. Z drugiego końca Polski przyjechała teściowa. Mieszkała u nich przez pół roku. Michasia rosła jak na drożdżach. Była zdrowym i silnym dzieckiem. Córeczką tatusia i oczkiem w głowie obu babć.
W końcu Magda stanęła na nogi. Gdy Misia skończyła trzy latka, poszła do przedszkola. Magda wróciła do pracy.

Nie zapomniała o obietnicy danej pani Agnieszce. Myśl o adopcji kiełkowała w niej od dłuższego czasu.
-Chciałabym, abyśmy mieli jeszcze jedno dziecko- szepnęła pewnego wieczoru wtulając się w ciepłe ramiona Krzysztofa.
-Ale ty nie możesz - spojrzał na nią pytającym wzrokiem.
-Wiem, ale chcę adoptować – nie miała żadnych wątpliwości.
-Wiedziałem, że kiedyś wrócimy do tego tematu. Ja także chcę, aby Misia miała braciszka – pocałował ją czule.

W ośrodku powitała ich ta sama pani Agnieszka.
-Przyszliśmy po synka – oznajmił Krzysztof. - Nasza córka z niecierpliwością oczekuje na braciszka.
Procedury były takie same. Tym razem mieli więcej szczęścia, gdyż w krótkim czasie znaleziono dla nich Szymonka. Miał pół roku, gdy odbierali go z ośrodka.

Misia uwielbia braciszka.
A on rośnie jak na drożdżach. To żywe srebro, na które zwrócone są oczy całej rodziny.

Magda jest szczęśliwą mamą dwójki dzieci. Wie, że tam ktoś na górze pomógł jej zrealizować marzenia i obdarował podwójnym szczęściem.









poniedziałek, 29 czerwca 2015

Noc życzeń noc marzeń

Tegoroczny Jan był wyjątkowo smutny. Solenizant także nie tryskał humorem. Początkowo atmosfera bardziej przypominała stypę niż imieniny. Co roku o tej porze spotykaliśmy się na działce przeuroczej gospodyni Ani, która słynęła z mistrzowskiej organizacji imprez. Chętnie korzystałam z zaproszenia, mój małżonek odliczał dni do wyjazdu.  Goście z niecierpliwością przebierali nogami, gotowi w jednej chwili dojechać do magicznego zakątka.


W tym roku zbieraliśmy się niemrawo. Co spojrzałam za okno, tym bardziej mój nastrój posępniał. Granitowe chmury z szybkością błyskawicy przewalały się po nieboskłonie, wiatr targał drobnymi gałązkami obleczonymi świeżą zielenią, jakby chciał ukarać ich intensywność. Delikatne, nie broniły się, poddawały się ostrym podmuchom żywiołu. Nie skarżyły się, tylko pozwalały tarmosić niszczycielskiemu żywiołowi. Jęknęłam razem z nimi. Na dodatek lunęło z taką intensywnością, że szyby zalały się łzami.

Głęboko westchnęłam i spojrzałam posępnie na moją drugą połówkę. Co robimy? - pytały moje oczy. Najchętniej zaszyłabym się pod kocem z dobrą książką i zapomniała o bożym świecie.
Wiedziałam jednak, że nie możemy zawieść naszych przyjaciół. Bywały naprawdę ciężkie chwile, a my zawsze jak w wojsku na rozkaz, meldowaliśmy się na mazurskiej wsi.
Zadzwoniłam jeszcze do Krysi i Justyny. Zresztą niepotrzebnie, bo zamiast radosnych tonów usłyszałam zawodzenie. Tak jakbym słyszała siebie. Ale oczywiście jechały, bo przecież Jan i jego żona czekają.
Zamiast w piątkowe popołudnie, wyruszyliśmy w sobotni ranek. Oczywiście w strugach deszczu, bo jakże mogło być inaczej. Lało całą drogę. Im byliśmy bliżej tym deszcz stawał się bardziej intensywny. Milczałam, coś tam mruczałam pod nosem. Małżonek również nie przejawiał ochoty do konwersacji.
Dotarliśmy ostatni. Towarzystwo zdążyło już opróżnić butelkę whisky. Zaraz w progu wręczyli nam pełne szklaneczki. Mój bez żadnych ceregieli łyknął zdrowo i poprosił o jeszcze.
Impreza odbywała się w domu. Z kuchni dobiegały ostre zapachy smażonego mięsiwa i wędzonej rybki, którą Jan kupował zawsze od zaprzyjaźnionych rybaków. Na stolę piętrzyły się różnego rodzaju kolorowe sałatki, dzieło złotych rąk Ani.

W rogu buzował kominek dający przytulne ciepełko.
Nie pamiętam, abym kalendarzowe lato witała przy kominku. Patrząc jednak na ostatnie anomalia pogodowe, może być tak, że zamiast byczyć się nad jeziorem, będziemy grzać się przy rozpalonych drwach.
Spojrzałam na moje koleżanki. Bez werwy, w grubych swetrach i spodniach. Gdzie się podziały przewiewne sukienki, gołe plecy i krótkie szorty.
Gospodyni zaciągnęła mnie na oszkloną werandę, cały stół przyozdobiony był misternie wyplecionymi wiankami. Kolorowe kwiatki oplecione mirtem, ozdabiały zielone gałązki. Każdy inny, niepowtarzalny, utkany z ogromną maestrią. Wzięłam do ręki jeden, potem drugi i rzuciłam pełne podziwu spojrzenie na autorkę.

Wianki to była taką nasza babska tradycja. Miałyśmy w nosie, że wianku puszczają tylko panny. A dlaczego nie miałyby tego robić dojrzałe kobiety, wypowiadając po cichu swoje marzenie. Bo marzyć możemy w każdym wieku. Marzenia dają nam impuls i chęć do działania, odrywają od marazmu. Nasi mężowie na nasze wiankowanie patrzyli z przymrużeniem oka i widać było, że dobrze przy tym bawią.

Solenizant, który po kilku szklaneczkach odzyskiwał dawny wigor, zakazał jakichkolwiek rozmów o pogodzie. Ma być miło, zażyczył sobie. Przytaknęliśmy zdecydowanie z postanowieniem, że natura nie będzie nami rządzić. Nie poddamy się paskudnemu nastrojowi i na przekór wszystkiemu, zafundujemy sobie dobrą zabawę.
Panowie uciekli w tematy samochodowe. Za chwilę już ich nie było, gdyż poszli oglądać ostatnie zakupowe cacko Adama. Nawet deszcz był im nie straszny.

Damska część dzieliła się ploteczkami. Było o rodzinie, o znajomych, najmniej o pracy. Spokojnie, bez pośpiechu. Eliza miłośniczka zabiegów kosmetycznych prezentowała nam piękną, wyraźnie odmłodzoną twarz i nie było to broń boże operacja plastyczna.
Bardzo mi się podobała i pomyślałam, że warto by jeszcze przed urlopem odwiedzić kosmetyczkę. Wypytałam szczegółowo o tajniki zabiegu, skrzętnie w pamięci zapisałam jego nazwę i od razu humor poszybował w górę.
Z kolei Justyna zainteresowała się makijażem permanentnym Krysi. Przy jej jasnych włosach i karnacji twarz wyraźnie zyskała i stała się bardziej wyrazista.
-Bolało? - zapytała z troską Anka.
-Jak cholera – odparła z uśmiechem. -Ale znosiłam już gorszy ból – dodała.
Przyznam szczerze, że wyglądała świetnie.
Elżbieta, która całe życie walczyła z nadwagą, zdołała zrzucić siedem kilo. Była dumna z siebie, a my z niej, choć wiedziałyśmy, że w przyszłym roku Ela podejmie kolejną próbę.

Okazało się, że każda z nas wykonała już pierwszy krok do słońca. Byłyśmy przygotowane na przyjęcie promieni słonecznych i bardzo zniecierpliwione spóźniającym się latem, które zadrwiło sobie z nas i poddało ciężkiej próbie.
Gdy zapadł zmrok, Ela zapytała nas, czy podtrzymamy tradycję i idziemy nad jezioro puszczać wianki.
Byłyśmy zwarte i gotowe na noc kupały.

Każda zabrała swój wianek. Wdziałyśmy kalosze i peleryny i udałyśmy się nad wzburzone jezioro zdumione naszymi wesołymi nawoływaniami. Przekomarzałam się z ciemną taflą wody ochlapującą mnie potężnie wodą, jakby chciała oczyścić moją duszę.
Stanęłam na pomoście, obok mnie dziewczyny. Zapanowała cisza przerywana groźnym poszumem wody. Każda z nas była ze swoimi marzeniami. Duże dziewczynki, które chcą przez chwilę być w innej rzeczywistości. Puściłam swój wianek. Natychmiast porwał go wir jeziora. Za moim pomknęły pozostałe. Gdy zniknęły z oczu, wróciłyśmy do domu.

Panowie zajęci sobą nawet nie zauważyli naszej nieobecności.
Zmarznięte i wygłodniałe zatopiłyśmy zęby w kruchutkiej aromatycznej karkówce. Zerknęłam jeszcze na kaszankę, która bezwstydnie mnie kusiła. Nie oparłam się wędzonej sielawie. Popiłam czerwonym winem.
Zerknęłam na przyjaciółki. Nie żałowały sobie ani jadła, ani picia.
Uśmiechnęłam się do własnych myśli.

Noc kupały okazała się całkiem znośna.


Wystarczyło tylko zmienić nastawienie.