Siedem grzechów kobiety

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

niedziela, 24 maja 2015

Na garnuszku rodziców

Beata mieszka z dorosłą córką. Iga przygarnęła pod dach zięcia. Niedawno przybył nowy członek rodziny -wnuczka Helenka. Wanda dzieli dom z dorosłymi synami. Żadne z dzieci nie wspomina o wyprowadzce. I nie koniecznie o względy ekonomiczne tutaj się rozchodzi.


Do dorosłych dzieci mieszkających pod wspólnym dachem z rodzicami przylgnęło określenie gniazdowscy. Dorośli – niedorośli na garnuszku rodziców.

Córka Beaty kilka lat temu zaraz po ukończeniu studiów bardzo parła do niezależności. Miała to szczęście, że znalazła dobrą pracę. Pracowała od rana do wieczora, nawet w weekendy, ale wiedziała za co. Wynajęła dwupokojowe mieszkanie, umeblowała i wiodła całkiem znośne życie. Do rodziców w każdą niedzielę wpadała na domowe obiadki. Mama bardzo dbała o córkę i na drogę przygotowała wałówkę, aby zapracowane dziecko miało co jeść. Na krótko w życiu Ilony pojawił się narzeczony. Szybko się zmęczył. On marzył o rodzinie, denerwował go wyścig szczurów. Ona decyzję o założeniu rodziny odkładała na dalszy plan. Jeszcze nie teraz. Po kolejnym jeszcze nie czas, spakował walizki i wyprowadził się. Ilona nie za bardzo przejęła się tym faktem. Praca, praca i jeszcze raz praca. I nagle coś pękło. Firma musiała ciąć koszty. Posypały się zwolnienia. Ilona nie wierzyła, gdy sekretarka wręczyła jej wymówienie.

Wierzyła, że szybko znajdzie pracę. Zrobiła sobie tydzień wolnego. W końcu wypoczęła i wyspała się. Przyszedł czas na szukanie nowego zatrudnienia. Rozesłała kilkadziesiąt cv, ale nie doczekała się odpowiedzi. Mijały tygodnie, oszczędności topniały w zastraszającym tempie. W tej sytuacji nie było jej stać na wynajem.
Podczas kolejnej wizyty u rodziców napomknęła nieśmiało, że chciałaby, jeżeli to możliwe, wrócić do domu. Przyznała się do trudnej sytuacji finansowej. Beata ucieszyła się najbardziej. Nareszcie będzie miała dziecko w domu. W ciągu dwóch tygodni załatwiła mieszkaniowe formalności i wróciła do swojej bezpiecznej norki. Mama troszczyła się o córkę, jak o małe dziecko. Śniadania, obiady, kolacje, pranie prasowanie. Wszystko podane i zrobione. Ilona skupiła się na szukaniu pracy. Po kolejnych trzech miesiącach w końcu miała stałą pracę. Na początku pensja nie była za wysoka, ale szef obiecał, ze jeżeli się sprawdzi, to otrzyma podwyżkę. I słowa dotrzymał.
Ilona zarabia lepiej niż w poprzedniej firmie, ale nie ma ochoty wyprowadzać się z domu. Na utrzymanie daje niewiele, gdyż rodzice każą jej odkładać na mieszkanie. Mają wysokie emerytury i spokojnie mogą utrzymywać córkę.
Ilona przyznaje, że dobrze się czuje w domowych pieleszach i trochę się rozleniwiła. Skupia się tylko na pracy i swoich przyjemnościach. Gotować nie lubi, na szczęście rodzice są wyśmienitymi kucharzami.

Ostatnio zaczęła spotykać się z pewnym chłopakiem. Ale jak zastrzega, nie zamierza z nim zamieszkać.Jest uprzedzona. Nie chce, aby nowy związek spotkał taki sam los jak poprzedni. Woli niezobowiązujące spotkania i powroty do domu. Gdy wraca późno, denerwują ja trochę nadopiekuńcze telefony mamy, kiedy będzie. Ale do tego też można się przyzwyczaić.

Iga mieszka z zamężną córką i wnuczką. Jest jeszcze niepełnoletnia Marysia. Mają wprawdzie domek, ale niewielki. Sześć osób na dziewięćdziesięciu metrach – zrobiło się ciasno. Przycupnęli na chwilę, bo Patrycja była bez pracy. W końcu znalazła ją, ale o wyprowadzce nie wspominali. Zapytali tylko, czy mogą jeszcze pomieszkać i w ten sposób zaoszczędzać trochę grosza. Iga nie odmówiła, bo dzieciom przecież trzeba pomóc. Potem przybył nowy członek rodziny- Natalka.

Iga nie ukrywa, że jest zmęczona. Oboje z mężem jeszcze pracują, a po pracy chcieliby trochę ciszy i spokoju. Małe dziecko to dodatkowe obowiązki i nie ma co ukrywać, spore zamieszanie.
Gdy ostatnio Patrycja zwróciła się z prośbą, żeby odstąpili im dodatkowy pokój, bo w trójkę na dwunastu metrach im ciasno, Iga bardzo się zdenerwowała. Musiałaby im oddać salonik. Miałaby kątem mieszkać u siebie. Na szczęście Wiktor nie zgodził się. Miał tego wszystkiego dosyć. Ona trzymała jego stronę. Odmowa była nie w smak młodym. Liczyli na zrozumienie i przychylność. Nie ukrywali, że są zawiedzeni. Ostatnio zapowiedziała, że będą musieli dokładać więcej do mieszkania i sami gotować, bo ona ma dosyć. Nowe dyrektywy były nie w smak małżonkom. Przyzwyczaili się do dobrego. Zdarzyło się kilka razy z rzędu,że niespodziewanie zostawili małą pod opieką babci i wybrali się a to do kina czy na spotkanie ze znajomymi.

Iga powoli traci cierpliwość i przymierza się do konkretnej rozmowy z dziećmi. Czas najwyższy, żeby poszli na swoje. Pomogli dzieciom, gdy było im ciężko. Ale teraz czuje się wykorzystywana. Młodzi się rozleniwili i dobrze im się mieszka na kupie. Nieźle zarabiają i w końcu powinni żyć własnym życiem i na własny rachunek. Iga wie, że będzie to trudna rozmowa, ale niestety konieczna. Widzi, że to ona musi podjąć wyzwanie, oni tego nie zrobią.

Wanda ma dwoje dorosłych synów. Michał skończył studia i otworzył własny biznes. Emil po technikum poszedł do pracy. Obaj niezależni, ale z nieodciętą pępowiną. Każdy ma swój pokój, mały bo mały, ale widać, że wystarczający, bo żaden nie zająknie się na temat ewentualnej wyprowadzki. Starszy ma dziewczynę z mieszkaniem, ale rzadko u niej zostaje na noc. Woli swoje cztery kąty. Gdy Wanda ostatnio spotkała się z Moniką, zapytała wprost, czy mają wobec siebie jakieś plany. Dziewczyna odpowiedziała szczerze, że ona chciałaby zalegalizować  związek, niestety Michał póki co cały czas twierdzi, że jeszcze nie jest gotowy.

Wanda gotuje im obiadki, robi zakupy, pierze, prasuje. Chłopki przychodzą na gotowe. Przecież całe życie tak było. Kiedyś jeszcze sprzątała im pokoje. W końcu się zbuntowała. Niech stare chłopy wezmą się w końcu do roboty. Gdy ostatnio zajrzała do pokoju Michała, zaniemówiła ze zgrozy. Takiego bałaganu jeszcze nie widziała. Przeprowadziła z nim ostrą rozmowę, która spowodowała, że wynajął sobie dziewczynę do sprzątania swojego pokoju. Nie rozumiał tylko, dlaczego mama się na niego obraziła.

Wanda początkowo cieszyła się, że cała rodzina mieszka razem. Są młodzi, tłumaczyła mężowi, gdy ten kręcił nosem. Niech oszczędzają, my mamy na tyle duże mieszkanie, że się wszyscy pomieścimy. Niestety, nie nauczyła synów odpowiedzialności za dom i za swoje życie. Od najmłodszych lat im usługiwała, wyręczała w pracach domowych i niczego nie wymagała. Więc dla nich to normalne, że mama wszystko robi. Ostatnio, gdy wybrała się do sanatorium, chłopaki byli przerażeni, że zostają sami na gospodarstwie. Jak będą egzystować. Nie zostawiła ich jednak samemu sobie, oczywiście lodówka była zapełniona po brzegi.
Magda zmęczyła się swoimi dziećmi. Chciałaby pożyć tylko dla siebie. Odpocząć, skorzystać z uroków życia. Ale oni nawet nie myślą opuścić matczynego gniazda.

Gniazdowscy dobrze czują się w gniazdach, które stworzyły im ich rodzicielki.



niedziela, 17 maja 2015

Miłość jest przereklamowana

Zanurzyć się trzy razy w tej samej wodzie i jeszcze zamoczyć nogi po raz czwarty, to nieustanne poszukiwanie czy akt desperacji. Być biernym – źle, szukać za wszelką cenę na przekór sobie-jeszcze gorzej. Jak odnaleźć właściwą receptę i poskładać porozrzucane puzzle życia.


Teresa należała do kobiet, które nigdy się nie poddają. Szybko leczyła rany, rozwijała skrzydła i osiągała wysoki lot. W przestworzach potrafiła wznieść się bardzo wysoko, zahaczyć przy okazji o linię wysokiego napięcia, a potem było już powolne spadanie.
Ile było tych wzlotów i upadków, nie zliczę. Podziwiałam ją za upór, konsekwencję, niespożytą energię i wiarę, że teraz na pewno będzie już lepiej.
I tu niestety wiara Teresy rozmijała się z życiem, które za każdym razem dawało jej prztyczka w nos. Och, życie, życie, robisz z nami co chcesz.

Cztery razy stawała na ślubnym kobiercu. W welonie, tiulowej sukni, zawsze z promiennym uśmiechem i nadzieją, która odbijała się w jej migdałowych oczach, jak tafla jeziora.
Pierwszy był Marek. Poznali się jeszcze w liceum. Miłość zagościła w jej sercu tuż przed maturą i ogarnęła całe ciało. Uczucie zaczarowało nastolatków tak bezwzględnie, że chłopak oblał egzaminy na politechnikę. Teresa dostała się na wymarzoną polonistykę. Było trochę żalu i pretensji, zwłaszcza ze strony rodziców. Ale młodzi jak to młodzi widzieli świat w barwach tęczy. Marek się pozbierał i rok później odbierał upragniony indeks. Po drugim roku zdecydowali się na ślub. Rodzice prosili, aby poczekali do ukończenia studiów. Ale oni byli niecierpliwi, tak niecierpliwi, że niedługo potem Teresa bawiła pierworodnego. Dziadkowie pomogli. Potem była praca, coraz więcej pracy i coraz mniej czasu dla siebie.
Nawet nie wiadomo kiedy zaczęli oddalać się od siebie. Mniej rozmów, mniej uczuć i seks bardziej przymuszony, bez spontaniczności i dawnego żaru. Próbowali ratować związek, ale ognisko zgasło i żadna iskra nie chciała wzniecić płomienia. Po pięciu latach zdecydowali się na rozwód. Spokojnie, bez żalu. Rozstali się jak dobrzy znajomi.

Nie długo cieszyła się wolnością. Witka poznała na urodzinach swojej przyjaciółki. Może karuzela zbyt szybko wzniosła się w górę i zakręciła jedno kółko za dużo.
Po miesiącu byli już parą. Witek roztaczał wokół siebie magię. Był szalony, pełen uroku, a co najważniejsze mocno chodził po ziemi. Jakże inny od Marka. Wziął ją zachłannie w mocne ramiona i już nie puścił. Czuła się bezpieczna i znów miała motyle w brzuchu, których trzepot czuła w każdym kawałku ciała. Witek parł do ślubu. Nie przyjmował argumentów, że mogą poczekać i lepiej się poznać. Teresa pragnęła żyć w wolnym związku. Miała już jeden ślub, nieudane małżeństwo. Tłumaczyła, że papierek nie jest jest drogą do szczęścia. Witek nie przyjmował argumentów, zmęczony i zniechęcony postawił sprawę jasno. Albo ślub albo rozstanie.
Teresa zgodziła się, bo kochała i chciała dzielić z nim życie. Nie minęło pół roku, gdy na jej palcu pojawiła się obrączka.
Szczęśliwy małżonek obsypywał ją kwiatami, kochał miłością szaleńczą i gwałtowną. Cudowne chwile, które zamieniły się w lata. Wspaniałe małżeństwo, które świetnie się dogadywało. Ot, dwie pasujące do siebie połówki jabłka. Było słodko, cały czas na wysokim c i ten błogostan najwyraźniej Teresę uśpił.
Witek awansował i coraz więcej czasu spędzał poza domem tłumacząc się nadmiarem pracy. Wracał zmęczony, rozdrażniony i szybko zasypiał. Teresa poczuła dziwny chłód i postanowiła przeczekać.
Pewnego dnia urwała się z pracy, gdyż miała umówioną wizytę lekarską. Nagle w oknie kawiarni mignęła jej znajoma twarz. Nie wierzyła własnym oczom. Witek trzymał za rękę obcą kobietę. Teresa znała to spojrzenie pełne miłości i oddania. Świat runął w jednej sekundzie.
Gdy wieczorem wrócił do domu, napadła na niego od progu. Nie bronił się, spuścił głowę i po prostu oznajmił, że się zakochał i chce rozwodu. Nie chciał rozmawiać.
Rozwód Teresa przypłaciła głęboką depresją. Miłość na przekór rozsądkowi, nie zamierzała jej opuścić i trzymała w niewoli przez długie miesiące.

Pewnego dnia stanęła na nogi z postanowieniem, że nigdy więcej. Trwała w tym postanowieniu dosyć długo, aż drogę przeciął jej Damian.

Poznali się w pociągu. Długa podróż i tylko ich dwoje w przedziale. Przegadali kilka godzin. Opowiedzieli trochę o sobie. Okazało się, że mają wspólne zainteresowania. Jechali do tej samej miejscowości. Teresa na szkolenie, Damian w odwiedziny do znajomych. Poprosił o telefon.
Zadzwonił następnego dnia. Umówili się na kawę. Potem była druga, trzecia i kolejna. Mieszkali niedaleko siebie. Często wpadał, włóczyli się po kawiarniach, jeździli na wycieczki rowerowe. Chodzili do kina. Dobrze się czuli w swoim towarzystwie.
Teresa nie chciała się zakochać. Miała za sobą dwa nieudane związki i bała się następnego. Uczucie zwyciężyło, rozsądek mogła schować do kieszeni. Zwłaszcza, że Damian traktował ich znajomość jak najbardziej serio.
Po dwóch latach złamała swoje zasady i zapragnęła stałego związku. Doskwierała jej samotność, krótkie spotkania nie wystarczały. Czuła pustkę i pragnęła Damiana na co dzień, a nie od święta.
Zdecydowali się na ślub. Jej syn Bartek bardzo polubił ojczyma i cieszył się, że mama jest szczęśliwa.
Damian w prowadził się do jej domu. I odtąd wiedli szczęśliwe życie. Tak chciałoby się powiedzieć. Kilka następnych lat rzeczywiście należało do udanych Niestety, Damian miał jedną wadę, która zaczęła niszczyć ich związek i wprowadziła turbulencje. Był strasznym zazdrośnikiem. Każde ich wyjście, odwiedziny znajomych czy późniejszy powrót do domu, kończyły się awanturą. Najchętniej schowałby ją do kieszeni i nie wypuszczał na zewnątrz. Teresa czuła się jak w klatce, brakowało powietrza. Zaczęła się dusić. Rozmowy, prośby nie skutkowały. To była już choroba, która niczym bakteria zżerała ją od środka. Musiała zawalczyć o siebie, bo czuła, że za chwilę oszaleje.
Rozwód zamienił się w pole bitwy. Damian się nie poddawał, walczył i niszczył wokół siebie wszystko. Zostały ruiny i zgliszcza. Gdy tragifarsa zakończyła się, Teresa poczuła, że może znów żyć, na przekór doświadczeniom i złym myślom.

Wyleczyła się z miłości na długie lata. Odbudowała swoje życie, polubiła samotność. Bartek dorastał, zdał maturę i wyjechał na studia. I tu dopadł ją syndrom pustego gniazda.
Samotność nagle ją przeraziła. Jak to tak, już do końca tylko ona i cztery ściany. Nic już w jej życiu się nie zdarzy.
I się zdarzyło. Jak to z miłością bywa, przyszła niespodziewanie, roztoczyła baldachim i zamknęła drzwi na klucz.
Paweł był artystą. Poznali się na wernisażu, na który zaprosili ją znajomi. Poszła z ochotą, aby wypełnić pustkę mijających dni. Niepozorny okularnik, z apetytem na życie, pełen pasji wniósł w jej życie trochę szaleństwa i wyrwał z wszechobecnej monotonii.
Teresa zachłysnęła się. I jak to ona szybko dała się oczarować. Ślub z Pawłem miał być na resztę życia. Była pewna, że tym razem nie da się oszukać losowi. Cieszyli się jak dzieci.
Nieświadoma stąpała po grząskim gruncie. Ale co tam. Liczyło się tylko tu i teraz. Każdy dzień był wielkim spełnieniem. Życie stało się nie kończącym się filmem. Brakowało oddechu, ale to nic na wypoczynek przyjdzie czas.
Paweł jak to artysta miał złożoną naturę. Nigdy do końca nie wiedziała, co przyniesie następny dzień. Miewał też depresje, kiedy zamykał się swej samotni i nikogo do siebie nie dopuszczał. Ale o tym Teresa dowiedziała się dużo później, kiedy przyszło się jej zmagać z chorobą męża. Radości było coraz mniej. Ciągła walka o niego nadwyrężyła jej psychikę. Szamotała się i nie widziała wyjścia z labiryntu. Czuła się osaczona. Depresja, euforyczne stany nadszarpnęły ich małżeństwo. Czuła się bezsilna. To ona wniosła o rozwód. Choroba męża ją przerosła.

Kolejny raz leczyła rany po rozstaniu. I postanowiła, nigdy więcej żadnych miłości. Za dużo w niej bólu i cierpienia.


Od kilku lat jest szczęśliwym singlem. I ciągle powtarza, że miłość jest przereklamowana.

niedziela, 10 maja 2015

Majówkowe szaleństwo

Miłośnicy grilla mogą w końcu odetchnąć z ulgą. Rozpoczęła się majówka, czyli wielkie grillowanie. Potrwa do jesieni, póki chłód nie zmusi do zamknięcia się w domowym ciepełku. Kto żyw pichci jadło w przydomowych ogródkach, lesie, nad morzem, w górach. Ci, którzy z różnych powodów nie mogą skorzystać z dobrodziejstw natury, grillują na balkonach i zmuszają sąsiadów do wdychania ciężkich zapachów.


Boże, jak ja tego nie lubię.
Może jestem dziwolągiem, ale za grillem nie przepadam. Choć nie powiem, czasem skuszę się na grillowaną kaszaneczkę czy kiełbaskę. W domu zasadniczo nie grilluję, jeżeli już, to korzystam z zaproszenia przyjaciół. Ktoś powie, że to wygodnictwo. Może tak, może nie. Po prostu drażnią mnie ciężkie zapachy.

Niestety tegoroczna pierwsza majówka, ze względu na pogodę, była nieudana. Ale będą jeszcze kolejne, a potem całe lato i trochę jesieni, kiedy to grillować można do woli.
Społeczeństwo przygotowywało się do grilla systemowo. Już kilka tygodni wcześniej sieciówki biły po oczach reklamami najróżniejszych urządzeń od tych najprostszych do najbardziej wyszukanych. Ludzie buszowali po sklepach, a największym powodzeniem cieszyły się grille. Potem szedł węgiel i wszystko to co składa się na podpałkę.
W sklepach mięsnych peklowane mięso i kiełbasa znikały z półek. A ponieważ ciężkie żarcie należy dobrze trawić, piwo natomiast gasi nie tylko pragnienie, ale także świetnie działa na trawienie, kosze zapełniały się butelkami i puszkami złotego pszenicznego.

Na przekór tradycji majówkę zamierzałam spędzić w domu przy książce. Myśl o wystawieniu spragnionego ciała na promienie słoneczne szybko porzuciłam, słuchając wcześniejszych pogodowych zapowiedzi.
Cieszyłam się na ten wydłużony weekend. Odpocząć, zrelaksować się i wyspać. To były moje plany, na pewno nie ambitne, ale właśnie tego najbardziej potrzebowałam.
Ktoś kiedyś powiedział, że plany zawsze weryfikuje życie. Tak się zadziało i w moim przypadku. Tu zadecydował tzw. czynnik zewnętrzny, obcy w osobie mojej koleżanki, która postanowiła zorganizować majówkę w swoim domku na Mazurach.

Telefon odebrał mój małżonek. Im dłużej słuchał, tym bardziej grymas na jego twarzy stawał się widoczny. Patrzyłam na niego z uwagą i podświadomie czułam, że coś się wydarzy.
-Elka zaprasza nas nad jezioro na majówkę – powiedział wyraźnie zniechęcony. -Boże, jak mi się nie chce. Co robimy? - chciał, abym to ja podjęła decyzję.
-Nie jedziemy – zadecydowałam natychmiast. Po chwili jednak zreflektowałam się. Bo Eli nigdy się nie odmawia. Wspaniała dziewczyna, zawsze pomocna, dobry duch każdego towarzystwa. Taka wisienka na torcie.
Mąż spojrzał na mnie wyczekująco i czekał na potwierdzenie. Łamałam się, kruszałam kawałek po kawałku. Rozpatrywałam za i przeciw. Coraz więcej było za, tego drugiego ubywało. Wyszło jak wyszło, powinniśmy jechać.
-Jaka decyzja? -zadał retoryczne pytanie, bo i tak wiedział.
-Jedziemy zrobić jakieś zakupy – odparłam. Rano wyruszamy.

I tym sposobem nasze plany wzięły w łeb. Rano w strugach deszczu i przy silnym wietrze, opatuleni w ciepłe kurtki, mknęliśmy na mazurską wieś.
Po kilku godzinach stanęliśmy przed urokliwą drewnianą chatą z widokiem na jezioro z jednej strony i las z drugiej. Towarzystwo powoli zaczęło się zjeżdżać. Była Mirka, Lidka i Marta z mężami oraz samotny Paweł, który leczył rany po rozwodzie.
Stali na ganku ze skwaszonymi minami, wypatrując choćby jednego malutkiego promyka. Na próżno. Granitowe chmury spowiły mazurski krajobraz. Do wieczora lało. Szklana ściana deszczu rozbijała się o drewniane schody.

Elka postanowiła przygotować grilla na obszernym zadaszonym tarasie. Marek z energią zarządzał całą maszynerią, na ruszcie skwierczały karkóweczka i skrzydełka, a obok ziemniaczki zawinięte w srebrzystą folię. Sosy do wyboru i koloru. Zapach drażnił podniebienie. Było pioruńsko zimno. Dlatego też zamiast piwa postanowiliśmy raczyć się koniakiem. Niech rozgrzeje nasze zmarznięte ciała. Jedna lampka, druga, a potem trzecia znacznie poprawiły nastrój. Języki nam się rozwiązały. Panowie energicznie rozpinali kurtki. Zimno już tak nie doskwierało, a zapłakany świat przybrał kolorowe barwy.
Zgłodniali pożeraliśmy grillowe wiktuały, zagryzając bulwami i mocno popijając piwem.
-Wiesz, nie pasowała nam ta wyprawa, – szepnęła Lidka pałaszując kolejne skrzydełko. -Kombinowaliśmy, jak tu się wykręcić od tego spotkania. Ale sama wiesz..., Eli się nie odmawia. Taka pogoda, że psa z domu nie wygonisz. I tak oto jesteśmy. -Ale jest w porządku – stwierdziła.
-Mieliśmy takie same odczucia – przyznałam. -Wyjazd był ostatnią rzeczą, jaka mogłaby przyjść nam do głowy. I jesteśmy – pociągnęłam spory łyk i wciągnęłam kaptur na głowę, bo zimnica doskwierała.

Wieczorem Mirka zdezerterowała i zaczęła narzekać na przejmujący chłód. Wiatr się wzmógł, deszcz ostro zacinał. Marek ku naszemu zadowoleniu zarządził powrót do domu. Grzaliśmy się przy drwach domowego kominka. Z rozkoszą patrzyłam na pstrykające iskry i energicznie rozcierałam skostniałe ręce. Pan domu wystawił barek, aby tchnąć ducha w nasze zmarznięte serca. Z ochotą ratowaliśmy się trunkami.
Panowie postanowili rozegrać robra, potem przyszła kolej na kolejny.
My rozłożyłyśmy się na podłodze blisko kominka. Tematów do rozmów nigdy nam nie brakowało. I tak oto przywitał nas świt. Zmarnowane, ale w dobrych humorach oddaliłyśmy się do pokojów, aby złapać kilka godzin snu.

W południe, gdy podniosłam ciężkie powieki, wzrok od razu skierowałam na okno zapłakane deszczowymi łzami. Nic się nie zmieniło. Lało i wiało. Zeszłyśmy na spóźnione śniadanie. Tęsknym okiem spoglądałyśmy na wzburzone jezioro i głośno skrzypiące jękiem rozpaczy łódki przycumowane do pomostu.
Leniwie snułyśmy się po domu. Nawet alkohol nas nie kręcił. Beznadzieja. Miałyśmy ochotę na spacer. Całe byłyśmy w czekaniu. Może zdarzy się cud.

Widocznie ktoś tam na górze nas wysłuchał. Po obiedzie wyjrzało słońce. Najpierw nieśmiało, puszczając delikatne promienie, a potem wystawiło całe oblicze, rozjaśniło okolicę i skąpało się w tafli jeziora.
Spojrzałyśmy na siebie i ochoczo zaczęłyśmy wciągać kurtki, ciesząc się na długo wyczekiwany spacer. Wystawiłyśmy blade twarze do słońca, które obficie raczyło nas swoim ciepełkiem. Było cudownie aż do wieczora. Nawet późniejszy deszcz już tak nie drażnił.
Humor powrócił, energia nas rozpierała.

Niedziela była naprawdę piękna. W końcu zawitała prawdziwa wiosna. W kostiumach kąpielowych skryłyśmy się w zagajniku, a nasze ciała łapały pierwsze promienie. Słońce dało z siebie wszystko i mocno zabrązowione kazałyśmy naszym połówkom podziwiać opaleniznę.

Powrót do domów przełożyliśmy na późny wieczór. Nie chciało nam się rozstawać się z naturą.
Zaplanowałyśmy następną majówkę na Boże Ciało.

Oczywiście u Elki.