Siedem grzechów kobiety

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

piątek, 26 lutego 2016

Wróżka prawdę powie

Pierwsze nasze babskie spotkanie w nowym roku Mirka postanowiła zorganizować u siebie. Podekscytowana zapowiedziała, że mamy szykować się na niespodziankę. Próbowałam z niej wyciągnąć jakieś informacje, ale milczała jak grób. Zawiodły nawet moje najlepsze sposoby. Zasznurowała usta na gruby węzeł i kazała czekać do soboty.


Ciekawość jest moją wybijającą się cechą. Zawsze byłam i jestem ciekawa życia, ciekawa ludzi, ciekawa historii, które w nich drzemią. Jestem też ciekawa własnych myśli, bo sprawiają mi wiele niespodzianek.
Rzecz całą postanowiłam przedyskutować przy popołudniowej kawie, na którą umówiłam się z Ewką. Ona również została zaproszona. Niespodziankę potraktowała luzacko jak wszystko, co ją otacza. Ewa zawsze miała lekki stosunek do życia. Trochę jej zazdrościłam. Bo to zawsze mniej stresów, mniej zmartwień, a co za tym idzie mniej zmarszczek. Co w dobie kultu młodości jest rzeczą szalenie istotną.

Gdy już umoczyłyśmy usta w aromatycznej czarnej, postanowiłyśmy zająć się sprawą zasadniczą. Cóż to za
NIESPODZIANKA.
Ja stawiałam na nowy obiekt westchnień. Od jakiegoś czasu Mirka wiodła samotne życie. Gdy pogoniła Roberta maminsynka, straciła ochotę na stały związek. Wolała seks bez zobowiązań. Jak uzasadniała ma zdrowszą psychikę i nie rozmienia się na drobne.
-Może jednak ktoś albo coś...- kombinowałam.
-Daj spokój – studziła moje emocje ładując do ust sążnisty kawał tortu bezowego. Po czym oblizała upaćkane usta.
Miałam ochotę strzelić ją w tę wyfiokowaną głowę. Naprawdę ręce mnie świerzbiły. Uśmiechnęłam
się do własnych myśli.
Ewka zmuszona do kontemplacji, poszła na łatwiznę i uderzyła w stronę kulinariów.
 -To na pewno coś do jedzenia. Przecież wiesz, że ona świetnie gotuje – uzasadniała.
-Jedzenie to taka proza życia – westchnęłam
-A ty wszędzie szukasz uniesień – rzuciła jadowicie jędzunia. - Nawet w garach chciałabyś widzieć poezję.
-Mam - krzyknęła. Czym zwróciła uwagę towarzystwa siedzącego przy sąsiednim stoliku. - Może zafunduje nam męski striptiz?
Spojrzałam przepraszająco na towarzystwo i popukałam się wymownie w czoło określając w ten sposób stan emocjonalny mojej psiapsiółki.

W sobotni wieczór zjawiłyśmy się u Mirki w okrojonym składzie. Dzieciaki miały ferie. Wanda, Kryśka i Lena pojechały z rodziną w góry, aby poszusować na nartach.
 Mirka przedstawiła niespodziankę. Stała przed nami wysoka laska o kruczoczarnych włosach i wnikliwym spojrzeniu. Maria była jej koleżanką z liceum i właśnie przyjechała na kilka dni z Londynu stęskniona za rodziną.
-Koleżanka jak koleżanka. Po co to wielkie halo – myślałam skonfundowana. -Mało to mamy koleżanek...Czułam się zawiedziona. - Może męski striptiz byłby ciekawszy? – szepnęłam w ucho Ewki.
Gdy już przełknęłyśmy tę wątpliwą niespodziankę, przyszedł czas na oddanie się plotkarskim rozgaworom.
Co? Gdzie? Kiedy? Po co? Dlaczego?
Mnóstwo pytań. I jeszcze więcej odpowiedzi. Zrobiło się głośno jak w ulu. Brakowało tylko miodu.
Było miło. Jeszcze milej, gdy Ewka zaserwowała nam swoje arcydzieło pod nazwą tatar i jeszcze milej, gdy otwierałyśmy kolejną butelkę.
Nigdy nie doskwiera nam nuda.
Maria się wpasowała. Okazała się miłą dziewczyną.

Atmosfera osiągnęła stopień wrzenia jak to u nas zawsze bywa. I wtedy Mirka wyłożyła karty na stół. Dosłownie.
Okazało się, że koleżanka z Londynu jest jasnowidzką i wróżką. I jeżeli mamy ochotę, chętnie nam powróży.
Nie powiem. Trochę nam zrzędły miny. Oczami wyobraźni widziałam moje głupkowate lico. Spojrzałam na Ewkę i wybuchnęłam śmiechem. Jej usta przybrały kształt kukułczego jajka. Oczy zawiesiły się na ścianie. Ciężkie jak z ołowiu nie były w stanie wydać ani jednego mrugnięcia.
Poczułam się niezręcznie. Niech będzie wróżka. Ale nie na boga jasnowidzka! Już widziałam oczami wyobraźni jak rozbiera mnie na części. Jak moje myśli znajdują ujście na zewnątrz. Zostają konkretnie nazwane i przefiltrowane. Moje dobre i złe uczynki. Poczułam schodzące ze mnie powietrze. Podniosłam oczy. Tylu głupkowatych twarzy naraz nie widziałam. Przydałaby się sweet focia.

-Która pierwsza – zachęcała Mirka.
Oczywiście przed szereg wyskoczyła beztroska Ewa, po której wszystko zawsze spływało jak po kaczce. Otrzepywała tylko piórka.
Maria usiadła przy małym stoliku i w skupieniu rozłożyła karty. Długo przyglądała się figurom. W pokoju zaległa kująca w uszy cisza. Słychać było nasze głośnie oddechy. Nadstawiłam uszy.
Ewka mimowolnie potakiwała głową potwierdzając zdarzenia z przeszłości. Czekała jednak na to co będzie. To zawsze budzi ciekawość i zarazem niepewność.
Najbardziej zainteresowała ją wielce prawdopodobna zmiana pracy i nieoczekiwany wyjazd.
Stwierdziła, że póki co nic się jej nie kroi. Ale jest zawsze otwarta na propozycje.
-To jeszcze nie w tej chwili – dodała wróżka. - Jesień wszystko zmieni - uściśliła.
Mirka dowiedziała się o nowej miłości, w sidła której wpadnie po same uszy. Na samo słowo miłość prychała i wierzgała nogami, jakby chciała odsunąć od siebie nowinę.
-Niedoczekanie. Nigdy się już nie zakocham. Nigdy! - zaklinała.
-Słowa. Słowa. Słowa. Uczucie cię dopadnie i polegniesz – nie miała złudzeń jej koleżanka.

Najtrudniejszy pierwszy krok. Tak było i z nami.
Nie za bardzo miałyśmy ochotę słuchać, co też szykuje nam los. Po co wiedzieć za dużo. Lepiej żyć w błogiej nieświadomości. Potem jednak Maria obudziła w nas ciekawość.
-Przecież moje życie się nie zawali – pomyślałam sobie. - Potraktuję karty z przymrużeniem oka. Cierpliwie czekałyśmy na swoją kolej.
Maria nie wchodziła z butami w nasze wnętrze. Była konkretna w przekazywaniu informacji. Dawała skazówki.
Spotkanie z wróżką było dla nas nowym doświadczeniem. Dałyśmy się ponieść emocjom. Jeżeli coś w przyszłości zagra, będzie miło.
Najważniejsze jednak, aby zachować dystans i nie czekać z założonymi rękami.




poniedziałek, 8 lutego 2016

Na przekór tradycji

Mimo że od Blue Monday minęły już ponad dwa tygodnie, to ja w dalszym ciągu jestem pod wpływem Przygnębiającego Poniedziałku, a właściwie przygnębiających poniedziałków. Cały styczeń jawi się mi jako jedna czarna dziura.


Psycholodzy twierdzą, że styczniowy depresyjny poniedziałek to nic innego jak kumulacja negatywnych emocji, które nagromadziły się w końcówce roku.
Ich teoria w moim życiu w ogóle się nie sprawdza.
Bo końcówka roku była dla mnie nadzwyczaj udana. Miałam dobrą energię. Chęć do działania. Wszystko szło mi jak z płatka. Święta spędziłam w miłej rodzinnej atmosferze w otoczeniu życzliwych mi osób. Sylwestra wspominam po dzień dzisiejszy i chętnie bym go powtórzyła za rok.

Podobno przygnębiają nas noworoczne postanowienia, a tak dokładnie to brak ich realizacji. Jeszcze dwa lata temu byłam bardzo ambitna. Ambitna oczywiście w pisaniu. Pod koniec grudnia zaszywałam się w swoim pokoju. Wyciągałam notes, w którym zapisywałam swoje pomysły. Brałam do ręki długopis nieświadomie wkładając jego końcówkę w otwór gębowy i obgryzałam do żywego a właściwie martwego materiału. Myślałam, co by tu w swoim życiu zmienić,  z czego zrezygnować. Słowo raz pięknie napisane usypiało na białych kartkach i pozostawało niezrealizowanym postanowieniem. Zaglądałam po roku, czytałam tę swoją listę pobożnych, wydumanych życzeń i przecierałam oczy ze zdumienia. Że też coś takiego mogło narodzić się w mojej głowie! Gdybym była osobą pijącą lub zażywającą używki, mogłabym uznać, że byłam pod wpływem.
A ja tu byłam pod wpływem własnej głupoty, podążałam za modą. Bo wszyscy muszą mieć postanowienia, bo tak wypada... Ja przecież nie jestem gorsza.

Gdy psiapsióły pytały, co słychać w sprawie postanowień noworocznych, odpowiadałam że są i będę je realizować. Oczywiście wiedziałam, że to się nie uda. Ale nie mogę sobie nic zarzucić. Miałam przynajmniej dobre chęci. Choć podobno dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Wychodzę z założenia, że jak się ma ochotę, to już jest jakaś pozytywna cząstka. Wiem, że niewielka, ale przecież nie jestem drobiazgowa i się nie czepiam.

W tym roku zignorowałam tradycję i poczułam się lekka jak ptak. Nic mnie nie goni. Nie mam żadnych papierkowych zobowiązań. Nie udaję, że coś uda mi się zrobić. I otwarcie przyznaję się znajomym, że niczego nie postanowiłam. A i tak tydzień później bez przymusu spowodowanego słowem pisanym zaczęłam się uczyć języka niemieckiego.

Kolejna rzecz, która podobno wpływa na kiepskie samopoczucie i deprechę, to zaciągnięte świąteczne kredyty. Było pięknie, tłusto i bogato. Teraz czas zejść na ziemię, wysupłać kasę i zacząć spłacać zgodnie z powiedzeniem płacz i płać.
A ja kredytów też nie miałam.
Co zatem się stało? Co za zmora mi doskwiera?

Zaraz w pierwszych dniach stycznia wybrałyśmy się z córką na wyprzedaże. Wróciłyśmy zadowolone, choć wkurzone na to jak nas klientów się traktuje. Wszystkie triki dozwolone. A więc najpierw podwyżka, a potem symboliczna obniżka. Albo wszystko od i tu pada cena 50 zł, gdy tymczasem w stercie ciuchów wisi byle jaki łach w tej cenie. A reszta kosztuje dużo więcej. Chwyty poniżej pasa, bo naiwny klient i tak kupi.
Na szczęście nie byłyśmy naiwne...
Kupiłam zatem uroczą sukienkę, którą potrzebowałam na bal karnawałowy. Wybraliśmy się z grupą przyjaciół. Jedzenie było marne, na co narzekał cały wieczór mój małżonek mięsożerca, a wtórowali mu koledzy.
My natomiast pozostałyśmy głuche na ich marudzenie i okupowałyśmy parkiet do ostatniego tchu wychodząc z założenia, że z pustym żołądkiem lepiej się tańczy. A nocne obżeranie jest niewskazane i zarazem szkodliwe.
Zabawa trwała do białego rana. Wytańczyłam się i wyskakałam. Nastrojowo zwyżkowałam. Na drugi dzień cholernie bolały mnie nogi. Ale nie narzekałam, bo każda przyjemność ma swoją cenę.

Moja druga połówka wyjechała.
Zrobiło się smutno i nijako.

Za oknem zaszalało. Śnieg walił bez przerwy. Gęste płatki białego puchu przybierały na intensywności. Z przerażeniem patrzyłam jak pierzynka monstrualnie się powiększa. Nie powinnam być zaskoczona, bo to przecież zima. Przygnębienie schowałam do kieszeni. Ubrałam płaszcz, zarzuciłam kaptur i zeszłam do garażu.
Czas zacząć odśnieżanie. Cały podjazd pokrywała gruba warstwa śniegu. Złapałam za łopatę i rozejrzałam się bezradnie. Od czego by tu zacząć? Łopata za łopatą. Ręce bolały od ciężaru. W krzyżu łupało. Ale podążałam chyżo. Musiałam przecież jechać do pracy. Wiosłowałam równo. Aby tylko się przekopać. Wróciłam do domu potwornie zmęczona na uginających się nogach. Poczułam dobrą energię. Wysiłek przywrócił mi siły witalne.
Córka widząc mój dobry nastrój stwierdziła, że zamiast narzekać powinnam codziennie machać łopatą. I chyba coś w tym jest.

Niestety endorfiny zadziałały tylko na trochę, Potem przyszła odwilż, parszywe wiatrzysko i deszcz. Jesienny deszcz w środku zimy. Jeszcze tylko tego brakowało. Dzień w dzień i kolejny. Bez umiaru Jak na złość. Nawet pogoda dopasowała się do stanu przygnębienia.
Luty nie zaskoczył pozytywnie. Pieska aura utrwaliła się na dobre i nie zamierza opuścić ziemskiego padołu. Już nawet przestałam oglądać pogodę. Bo i po co.
Radosny za to okazał się tłusty czwartek. Kupiłam kilkanaście pączków. Zajadałyśmy z Zuzią z apetytem. Córkę po kolejnym zemdliło. Dała czas odpocząć żołądkowi i z uśmiechem pałaszowała resztę. Nawet kolację odpuściła. Uśmiechałam się do lukrowanego ciastka wypełnionego konfiturą i dobrze mi było.
Zauważyłam, że tłusty czwartek wyzwolił w ludziach pozytywne nastawienie. Byli mili, uprzejmi, nie burczeli. Jeden dzień dobroci. Dobrze, że chociaż tyle.

Mój nastrój powoli zaczyna zwyżkować. Są to drobne kroczki. Ale najważniejsze, że widać pozytywne symptomy.
Jeszcze trochę, myślę sobie i wybudzę się z dziwnego zimowego i nie zimowego snu. I przyjdzie wiosna. Ta prawdziwa niosąca radość i pozytywną energię.
Dam radę.
I zapomnę o jakimś tam poniedziałku.