Tegoroczny Jan był wyjątkowo smutny. Solenizant także nie tryskał humorem. Początkowo atmosfera bardziej przypominała stypę niż imieniny. Co roku o tej porze spotykaliśmy się na działce przeuroczej gospodyni Ani, która słynęła z mistrzowskiej organizacji imprez. Chętnie korzystałam z zaproszenia, mój małżonek odliczał dni do wyjazdu. Goście z niecierpliwością przebierali nogami, gotowi w jednej chwili dojechać do magicznego zakątka.
W tym roku zbieraliśmy się niemrawo.
Co spojrzałam za okno, tym bardziej mój nastrój posępniał.
Granitowe chmury z szybkością błyskawicy przewalały się po
nieboskłonie, wiatr targał drobnymi gałązkami obleczonymi świeżą
zielenią, jakby chciał ukarać ich intensywność. Delikatne, nie
broniły się, poddawały się ostrym podmuchom żywiołu. Nie
skarżyły się, tylko pozwalały tarmosić niszczycielskiemu
żywiołowi. Jęknęłam razem z nimi. Na dodatek lunęło z taką
intensywnością, że szyby zalały się łzami.
Głęboko westchnęłam i spojrzałam
posępnie na moją drugą połówkę. Co robimy? - pytały moje oczy.
Najchętniej zaszyłabym się pod kocem z dobrą książką i
zapomniała o bożym świecie.
Wiedziałam jednak, że nie możemy
zawieść naszych przyjaciół. Bywały naprawdę ciężkie chwile, a
my zawsze jak w wojsku na rozkaz, meldowaliśmy się na mazurskiej
wsi.
Zadzwoniłam jeszcze do Krysi i
Justyny. Zresztą niepotrzebnie, bo zamiast radosnych tonów
usłyszałam zawodzenie. Tak jakbym słyszała siebie. Ale oczywiście
jechały, bo przecież Jan i jego żona czekają.
Zamiast w piątkowe popołudnie,
wyruszyliśmy w sobotni ranek. Oczywiście w strugach deszczu, bo
jakże mogło być inaczej. Lało całą drogę. Im byliśmy bliżej
tym deszcz stawał się bardziej intensywny. Milczałam, coś tam
mruczałam pod nosem. Małżonek również nie przejawiał ochoty do
konwersacji.
Dotarliśmy ostatni. Towarzystwo
zdążyło już opróżnić butelkę whisky. Zaraz w progu wręczyli
nam pełne szklaneczki. Mój bez żadnych ceregieli łyknął zdrowo
i poprosił o jeszcze.
Impreza odbywała się w domu. Z kuchni
dobiegały ostre zapachy smażonego mięsiwa i wędzonej rybki, którą
Jan kupował zawsze od zaprzyjaźnionych rybaków. Na stolę
piętrzyły się różnego rodzaju kolorowe sałatki, dzieło złotych
rąk Ani.
W rogu buzował kominek dający
przytulne ciepełko.
Nie pamiętam, abym kalendarzowe lato
witała przy kominku. Patrząc jednak na ostatnie anomalia pogodowe,
może być tak, że zamiast byczyć się nad jeziorem, będziemy
grzać się przy rozpalonych drwach.
Spojrzałam na moje koleżanki. Bez
werwy, w grubych swetrach i spodniach. Gdzie się podziały
przewiewne sukienki, gołe plecy i krótkie szorty.
Gospodyni zaciągnęła mnie na
oszkloną werandę, cały stół przyozdobiony był misternie
wyplecionymi wiankami. Kolorowe kwiatki oplecione mirtem, ozdabiały zielone gałązki. Każdy inny, niepowtarzalny, utkany z
ogromną maestrią. Wzięłam do ręki jeden, potem drugi i rzuciłam
pełne podziwu spojrzenie na autorkę.
Wianki to była taką nasza babska
tradycja. Miałyśmy w nosie, że wianku puszczają tylko panny. A
dlaczego nie miałyby tego robić dojrzałe kobiety, wypowiadając po
cichu swoje marzenie. Bo marzyć możemy w każdym wieku. Marzenia
dają nam impuls i chęć do działania, odrywają od marazmu. Nasi
mężowie na nasze wiankowanie patrzyli z przymrużeniem oka i widać
było, że dobrze przy tym bawią.
Solenizant, który po kilku
szklaneczkach odzyskiwał dawny wigor, zakazał jakichkolwiek rozmów
o pogodzie. Ma być miło, zażyczył sobie. Przytaknęliśmy
zdecydowanie z postanowieniem, że natura nie będzie nami rządzić.
Nie poddamy się paskudnemu nastrojowi i na przekór wszystkiemu,
zafundujemy sobie dobrą zabawę.
Panowie uciekli w tematy samochodowe.
Za chwilę już ich nie było, gdyż poszli oglądać ostatnie
zakupowe cacko Adama. Nawet deszcz był im nie straszny.
Damska część dzieliła się
ploteczkami. Było o rodzinie, o znajomych, najmniej o pracy.
Spokojnie, bez pośpiechu. Eliza miłośniczka zabiegów
kosmetycznych prezentowała nam piękną, wyraźnie odmłodzoną
twarz i nie było to broń boże operacja plastyczna.
Bardzo mi się podobała i pomyślałam,
że warto by jeszcze przed urlopem odwiedzić kosmetyczkę. Wypytałam
szczegółowo o tajniki zabiegu, skrzętnie w pamięci zapisałam
jego nazwę i od razu humor poszybował w górę.
Z kolei Justyna zainteresowała się
makijażem permanentnym Krysi. Przy jej jasnych włosach i karnacji
twarz wyraźnie zyskała i stała się bardziej wyrazista.
-Bolało? - zapytała z troską Anka.
-Jak cholera – odparła z uśmiechem.
-Ale znosiłam już gorszy ból – dodała.
Przyznam szczerze, że wyglądała
świetnie.
Elżbieta, która całe życie walczyła
z nadwagą, zdołała zrzucić siedem kilo. Była dumna z siebie, a
my z niej, choć wiedziałyśmy, że w przyszłym roku Ela podejmie
kolejną próbę.
Okazało się, że każda z nas
wykonała już pierwszy krok do słońca. Byłyśmy przygotowane na
przyjęcie promieni słonecznych i bardzo zniecierpliwione
spóźniającym się latem, które zadrwiło sobie z nas i poddało
ciężkiej próbie.
Gdy zapadł zmrok, Ela zapytała nas,
czy podtrzymamy tradycję i idziemy nad jezioro puszczać wianki.
Byłyśmy zwarte i gotowe na noc
kupały.
Każda zabrała swój wianek.
Wdziałyśmy kalosze i peleryny i udałyśmy się nad wzburzone
jezioro zdumione naszymi wesołymi nawoływaniami. Przekomarzałam
się z ciemną taflą wody ochlapującą mnie potężnie wodą, jakby
chciała oczyścić moją duszę.
Stanęłam na pomoście, obok mnie
dziewczyny. Zapanowała cisza przerywana groźnym poszumem wody.
Każda z nas była ze swoimi marzeniami. Duże dziewczynki, które
chcą przez chwilę być w innej rzeczywistości. Puściłam swój
wianek. Natychmiast porwał go wir jeziora. Za moim pomknęły
pozostałe. Gdy zniknęły z oczu, wróciłyśmy do domu.
Panowie zajęci sobą nawet nie
zauważyli naszej nieobecności.
Zmarznięte i wygłodniałe zatopiłyśmy
zęby w kruchutkiej aromatycznej karkówce. Zerknęłam jeszcze na
kaszankę, która bezwstydnie mnie kusiła. Nie oparłam się
wędzonej sielawie. Popiłam czerwonym winem.
Zerknęłam na przyjaciółki. Nie
żałowały sobie ani jadła, ani picia.
Uśmiechnęłam się do własnych
myśli.
Noc kupały okazała się całkiem
znośna.
Wystarczyło tylko zmienić
nastawienie.