Siedem grzechów kobiety

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Karpie nie mają głosu

Tegoroczne święta mają być inne. Bez sprzątania, biegania po sklepach, zbędnych zakupów. Takie życzenie noworoczne postawiłam prze sobą w ubiegłym roku. Dodałam jeszcze, podkreślając ze trzy razy, aby wbić sobie do głowy MOŻLIWY WYJAZD. 


I oto mamy grudzień, minęło dwanaście bitych miesięcy i moje postanowienie noworoczne, jak zresztą inne również, legły w gruzach.
Bo jak tu przeciwstawić się tradycji?
Już w październiku wiedziałam, że z wyjazdu nici. I wcale nie o finanse rozbiła się cała sprawa. Na drodze stanęła rodzina, czyli mama, brat z żoną  i dorosłymi już synami, którzy preferują polską tradycję. A więc rodzinna atmosfera, mnogość prezentów pod choinką.

Magia przygotowań.

Przedświąteczny zawrót głowy, pitraszenie, mieszanie. Lubię, kiedy smaki miksują. Lubię aromatyczną woń bigosu, zapach smażonego karpia i gotowanych grzybów, zapach prażonego maku, słodycz pieczonego ciasta.
A swoją drogą uwielbiam ten moment, kiedy każdy dorosły niczym dziecko skrada się do choinki, aby położyć tam swoje kolorowe paczuszki tak, aby nikt nie dostrzegł. Nastrój udziela się nie tylko dzieciom,ale  i nam starym koniom, co świadczy, że gdzieś tam w środku  drzemie w nas cząstka malucha. Jak cudownie dać się zaczarować i powrócić choć na chwilę do cudownych czasów dzieciństwa.
Chłopcy, trochę dziwnie to brzmi w odniesieniu do dorosłego chłopa, uwielbiają jeszcze wspólne kolędowanie, suto zastawione stoły i byczenie się przed telewizorem. Gdy przypominam moim bratankom, jak odgrażali się, że ich święta będą inne, mówią, że do tradycji dorośli. A poza tym nie można się odciąć od tradycji, jak twierdzi prawie trzydziestoletni Marcin, kiedy do ich głów, już od kołyski wtłaczano świąteczne zwyczaje.
- Nie da się ciotka, po prostu się nie da – śmieje się do mnie szelmowsko. - A poza tym ja wcale nie chcę. Nie wyobrażam sobie świąt bez całej rodziny, dużej świeżej choinki, kolorowych świecidełek, zupy grzybowej, pierogów z kapustą i grzybami, barszczyku, ryb w różnych konfiguracjach. Noc wigilijna musi być zwieńczona pasterką.

Moja mama już cały grudzień nuci kolędy. Bóg się rodzi, Wśród nocnej ciszy, słyszę od rana do wieczora. Moja córka chętnie zasiada do pianina i akompaniuje babci.
I co roku te same pytania.
- Babciu, jakie potrawy przygotowywała twoja mama? -wciąż ta sama ciekawość.
- A na pasterkę chodziłaś?
- Czekaliście na pierwszą gwiazdkę?
- Masz już opłatek?
Babcia Jadzia po kolacji wigilijnej wyciąga z szuflady pożółkły nadszarpnięty zębem czasu śpiewnik z kolędami, który towarzyszy wigilijnym spotkaniom od ponad pół wieku. Wyśpiewana historia tradycji bożonarodzeniowej.

A ten cudowny moment wręczania i rozpakowywania prezentów, gdy dzieciarnia wierci się niecierpliwie na krzesłach, nie mogąc  doczekać się tej najważniejszej dla nich chwili. Z uwagą wpatruje się w nestorkę rodu, świdruje wzrokiem, jakby chciała przyspieszyć ten czarowny moment.
I nagle  - A teraz zobaczymy, czym nas obdarował Gwiazdor? - pada długo oczekiwana zachęta do susa pod choinkę. Ileż radości, śmiechu, zabawnych sytuacji.

Magia świąt.

Mój małżonek przyjmuje prezenty, jest miły, uprzejmie dziękuje. Ale jego myśli kierują się do kuchni, do tych zapachów, które drażnią, rozkojarzają i wypełniają każdą cząstkę ciała. Tam ze stołu puszcza oko makowiec z podwójną ilością bakalii, sernik polany gęsto gorzką czekoladą i piernik, który trzy dni wcześniej dojrzewał w chłodnym miejscu. I nęcił, ćwiczył silną wolę.
Gdy na pięknie udekorowanym stole pojawiają się deserowe talerzyki, a w środku bożonarodzeniowe słodkości, on już widocznie rozluźniony jako pierwszy rzuca się na deser. Reflektuje się jednak,  nad  podziw aktywny, podaje, przysuwa, dokłada biesiadnikom.  Na koniec ładuje na swój trochę mały talerzyk solidną porcją makowca, nie żałuje sernika, dopycha piernikiem. To są święta. Nawet żona, czyli ja, nie marudzę, że nie powinien tak się obiadać.  Trzy dni luzu, dogadzania sobie, bez zrzędzenia drugiej połówki. Potem sam zrezygnuje, bo zgodnie z naszą tradycją przejadania się, czas po świętach aż do sylwestra będzie postny.
Jak mówiła przed laty moja czteroletnia córcia “pojadłabym jeszcze, ale brzuszek nie przyjmuje”.

Nie chcę, nie umiem, nie potrafię odciąć się od tradycji. Nawet wtedy, gdy zamiast puszystego śniegu, z nieba lecą strugi rzęsistego deszczu.
A wyjazd odłożę do przyszłego roku, ale jak zawsze z dużym znakiem zapytania.

Magia świąt.

niedziela, 14 grudnia 2014

Popatrz oczami kochanki

Elżbietę porzucił mąż. Rano spakował walizkę i lakonicznie oznajmił, że odchodzi. Głośniej niż zazwyczaj zamknął drzwi  i zostawił za sobą mgiełkę dobrej wody kolońskiej, która jeszcze przez kilka godzin informowała, że tu mieszka jej mężczyzna. A właściwie, że mieszkał.


Do Eli słowa docierały z opóźnieniem. Bezwolnie usiadła w fotelu ze swoją ulubioną małą czarną, od której zwykle zaczynała dzień. Nagle kawa straciła swój smak. Zapach, który dotychczas z uczuciem pieścił jej podniebienie, drażnił i drapał w gardle. Odsunęła filiżankę, z której upiła zaledwie kilka łyków i wolnym krokiem udała się do pokoju męża, który od dzisiaj nie chciał już być jej mężem.
Tyle wspólnie przeżytych lat, dwoje dorosłych dzieci, które rozjechały się po kraju, aby zdobywać wykształcenie. Po prostu mnie zostawił – myślała rozżalona – tak, jak zostawia się stary płaszcz czy buty.
W pokoju nic się nie zmieniło. Zauważyła, że z szafy zniknęła bielizna, kilka koszul, swetrów, garnitury. Miejsce, gdzie dotychczas leżał laptop, było puste.
- Może to tyko chwilowy kaprys – łudziła się nadzieją - Maciek na pewno by mnie nie opuścił. Jesteśmy, a może byliśmy, nie wiedziała czy ich związek jeszcze trwa czy należy już do przeszłości, dobrym małżeństwem.

Usiadła w jego ulubionym fotelu, wzrok  przykłuła leżąca na podłodze kartka papieru, która najwidoczniej ześlizgnęła się z biurka. To było pismo Maćka. Piękne kaligraficzne litery, jak spod sztancy, zawsze podziwiała jego kunszt.
- Droga Elu – tak zaczynał się list, w którym Maciek na dwóch stronach tłumaczył się ze swojej decyzji.
Czytała z niedowierzeniem. Wydawało się jej, że byli zgodnym i udanym małżeństwem. Zdarzały się turbulencje, jak to w związkach bywa, ale dogadywali się. Mieli wspólne zainteresowania, pasje i marzenia, które realizowali. Podążali tą samą drogą. Tak jeszcze myślała przed chwilą.
Maciek widział to ich wspólne pożycie zupełnie inaczej. Już na wstępie zaznaczył, że w jego życiu nie ma żadnej innej kobiety. Chce być po prostu sam. Decyzja dojrzewała w nim przez wiele lat, szukał tylko  odpowiedniego momentu. Nie chciał krzywdzić dzieci i czekał aż dorosną. Zdaniem Maćka ich małżeństwo istniało tylko na papierze. Tak naprawdę, to żyli razem, ale osobno. Gdzieś po drodze zagubiło się uczucie. Nie było żaru i bliskości, a w sypialni wiało nudą.

Elżbieta westchnęła głęboko, z oczu popłynęły łzy. Słowa raniły, czuła się skrzywdzona i nieszczęśliwa. Nie była w stanie czytać dalej. Odsunęła kartkę. Przyjęła pozycję embrionalną, aby zgnieść w sobie cały swój ból.
Wypłakiwała zebrane żale i pretensje. W ułamku sekundy runął jej misternie budowany świat.
Poczuła dziwny chłód. Natychmiast wyszła z pokoju do swej ciepłowni, w której czuła się najlepiej. Otworzyła butelkę ulubionego chianti. Myśli i uczucia buzowały w niej jak ogień w kominku. Jeszcze wczoraj szykowała mu śniadanie do pracy, podawała czysta koszulę, poprawiała przekrzywiony krawat i pocałunkiem życzyła miłego dnia.
Przecież rozmawiali, o pracy, o dzieciach, wspólnie robili zakupy, raz w roku wyjeżdżali na urlop. Byli razem. Maćkowi najwyraźniej to nie wystarczało.

Zmęczona myślami i wypitym trunkiem usnęła  w fotelu. Zbudził ją poranny chłód i ból zwiniętego w korkociąg kręgosłupa. Podniosła się z trudem rozprostowując połamane kości. Szybko uzupełniła płynami wewnętrznie wysuszony organizm i pobiegła pod prysznic zmyć z siebie nieświeżość fizyczną i psychiczną. Najpierw gorące a potem zimne strumienie wody hartowały jej drobne ciało. Zmarznięta owinęła się w puchaty szlafrok, stopy wsunęła w kożuchowe kapcie. Zaparzyła jaśminową herbatę i z gorącym kubkiem w ręku udała się do swojego pokoju, zabierając po drodze list od Maćka.

Słowa czytane po raz drugi, bolały tak samo. Maciek także czuł się winnym rozpadu ich małżeństwa. Był konkretny. Nie uznawał półśrodków, starannie dobierał argumenty. Widać było, że bardzo się starał, aby wszystko dokładnie wyjaśnić.
Przypominał przy okazji, że wcześniej próbował  rozmawiać o ich małżeństwie, o swoich oczekiwaniach i marzeniach.
- Pamiętasz, moja droga – czytała połykając łzy – że wielokrotnie prosiłem o chwile czułości, o czas dla mnie. Prosiłem, abyś czasem zainteresowała się mną, ale nie jak kolegą, czy starym mężem. Pragnąłem, żebyś tak jak przed laty, spojrzała na mnie oczami kochanki. Nie widziałem dawnego blasku w twych oczach, gdy cię przytulałem. Dla ciebie zawsze  nie był ten czas,  nie ta pora. Pochłonęły cię własne sprawy i świat, w którym było coraz mniej miejsca dla mnie. To chyba nie grzech, że pragnę uczuć, seksu i namiętności. Taka jest moja natura. Pamiętasz naszą ulubioną piosenkę Natalii Kukulskiej “im więcej ciebie tym mniej”, mnie właśnie było coraz mniej.

Maciek odezwał się po trzech dniach. Przez chwilę miała nadzieję, że zmienił zdanie i chce wrócić do domu.
- Elu, daj spokój – poważny ton zmroził jej entuzjazm – chcę zabrać kilka rzeczy. Pozwolisz?
- Oczywiście – odpowiedziała łamiącym się głosem. - Możesz przyjść, kiedy zechcesz.
Maciek pojawił się przed południem, kiedy wyszła do pracy. Widocznie nie był gotowy na spotkanie.

Od rozstania minęło kilka miesięcy. Maciek dzwoni do niej co jakiś czas. W jego tonie słychać troskę i zainteresowanie. Jest oszczędny w słowach. Ela każdą rozmowę z mężem odchorowuje silnym bólem głowy i niedyspozycją psychiczną.

Nie pogodziła się z odejściem męża. Ma nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone.

niedziela, 7 grudnia 2014

Miłość z wiertarką w tle

Powoli ogarnia nas przedświąteczna gorączka. Dwoimy się i troimy, aby tylko zdążyć ze wszystkim na czas. Generalne porządki i zaglądanie w najmniejszy zakamarek, by wydobyć mały kłąb kurzu. Torby, siaty i siateczki świątecznych wiktuałów i produktów, którymi będziemy raczyć podniebienia najbliższych. Trzy dni świętowania, miesiąc przygotowania. To nasza tradycja. A na tradycji nie ostrzy się zębów.


PREZENTY. 
Bardziej zapobiegliwi kompletują je już od jesieni.
Co kupić?
 Za ile?
 Komu?
Trzy magiczne pytania i szperanie po sklepach.

W sobotę wraz z rodziną odwiedziłam jedną z galerii handlowych. Świąteczną atmosferę czuć było wszystkimi  zmysłami. Drażniły węch, słuch i wzrok. Pięknie przystrojone drzewka z feerią różnokolorowych światełek, świąteczne melodie. Ku mojemu zaskoczeniu było jeszcze w miarę spokojnie. Choć co poniektórzy do kas podjeżdżali z wózkami wypełnionymi po brzegi.
W widocznym miejscu wisiał slogan reklamowy, który kłuł w oczy i pod którego treścią podpisuję się całą sobą.

PREZENT TAK JAK  RIPOSTA POWINIEN BYĆ TRAFIONY.
Nic dodać nic ująć.

Hasło tak głęboko zapadło mi w pamięci, że po powrocie do domu, zrobiłam prezentowy rachunek sumienia. Zajrzałam do szafek, pootwierałam szuflady i komody i powyciągałam liczne podarunki świąteczne, które w żaden sposób nie pasowały do mojego wnętrza. A ile swetrów i bluzek pooddawałam innym, bo nie odpowiadał mi fason lub kolor. Dziwne kubki, kieliszki, bibeloty pasujące  do babcinych ścian. Kosztowne nietrafione perfumy.
Pamiętam jak przed laty moja przyjaciółka przywiozła mi zza oceanu perfumeryjny hit, w którym zakochały się amerykanki. Cała Ameryka kropiła się perfumami Dune, bardzo kosztownymi zresztą. Alicja wydała ostatnie dolary, chcąc sprawić mi przyjemność. Oczywiście, że bardzo się ucieszyłam i gorąco podziękowałam. Następnego dnia tuż przed świątecznym śniadaniem spryskałam się leciutką mgiełką ekskluzywnego drobiazgu. Czar prysł. Zbyt ostre i słodkawe nuty zapachowe nie odpowiadały mi. Widocznie moja europejska natura nie dorosła do wielkiego świata.

Przyglądałam się różnym maskom przywożonym z egzotycznych krajów. Dawno temu wcisnęłam je w kąt i najzwyczajniej w świecie zapomniałam. W szeregu ustawiałam kadzidełka i świece zapachowe, których woni nie znoszę. Pomyślałam, że w ramach świątecznych porządków, czas najwyższy pozbyć się niepotrzebnych śmieci.
W kolorowym pudełku odkryłam różowe kapciuszki na obcasiku, z czubkami pokrytymi puszkiem, które podarowała mi jakaś ciotka. Leżą sobie biedniutkie i czekają, nie wiem na co. W osobnym puzderku znalazłam gruby naszyjnik z zielonymi paciorkami, który ani razu nie zaszczycił mojej szyi, ponieważ nie lubię koloru zielonego i kolczyki wytłaczane zielonymi kamykami.
Kremy, pudry do twarzy, to już osobna bajka. Najczęściej nie pasowały do mojej cery, a zdarzały się, że uczulały. Rozdawałam je potem moim koleżankom, które chętnie szperały w ładnych pudełeczkach. I  na szczęście zawsze znajdowały swojego amatora.

Moja rodzina po latach bardzo często bezmyślnego obdarowywania się prezentami, poszła po rozum do głowy. Od paru lat wcześniej informujemy siebie nawzajem, co ewentualnie chcielibyśmy dostać pod choinkę.  Najbliżsi na przykład wiedzą, że dla mnie najpiękniejszym podarunkiem jest książka. Ostatnio moja córka na Mikołaja dostała powieść Musierowiczowej, co ją niezmiernie ucieszyło. Potwierdza się zasada, że jabłko pada niedaleko od jabłoni.

Ale biję się w piersi, że nie zawsze pomysł na prezent spotykał się z aprobatą drugiej osoby. Mam tu, niestety, siebie na myśli.
Kilka lat temu stoczyłam ostry bój z moim małżonkiem, który zapytany o rodzaj prezentu, powiedział, że ucieszyłby się bardzo z nowej wiertarki, bo stara ledwo dyszy i niebawem wyda ostatnie tchnienie.
Potraktowałam to jak żart. Ale on nie żartował. Jak to wiertarka! Buntowały się moje szare komórki. Co to za prezent, jakieś narzędzie do pracy... Nie taki prezent widziałam dla niego pod choinką.

A co kobieca natura brała pod uwagę.
Elegancką koszulę, krawat, portfel, dobry alkohol
Żadna wiertarka nie będzie mi tu straszyć pod choinką.

Wiertarkę odrzuciłam stanowczo i kazałam małżonkowi wybierać z przedstawionej listy. On zdecydowanie negatywnie odniósł się do moich propozycji, ja do jego.
Miły prezentowy nastrój przytłoczyła gradowa chmura. Podarunki zamiast nas zbliżyć, niespodziewanie wywołały karczemną awanturę i ciche dni. Pomroczność jakaś. Jesteśmy dorośli, a zachowujemy się jak gówniarze. Mąż nie zgodził się na kolejne ciuchy, ja w takiej sytuacji uniosłam się honorem i zapowiedziałem, że żadnego prezentu nie przyjmę. Nie osiągnęliśmy kompromisu i po raz pierwszy miejsce pod świątecznym drzewkiem było puste. Czuliśmy się nieswojo, nadrabialiśmy miną. Zwłaszcza, że nasze dziecko nie przyjmowało do wiadomości bajkowego tłumaczenia, że byliśmy niegrzeczni i Mikołaj nas ukarał.

Kiedyś przy okazji wygadałam się mojej przyjaciółce od serca, że moje miłosne szczęście zburzyła jakaś tam wiertarka. Gdy opowiedziałam Ance o bożonarodzeniowej zmorze, ona popukała się wymownie w głowę.
 - Stara a głupa- nie szczędziła słów krytyki. - Zawsze wydawało mi się, że stać cię na więcej - fukała. - Nie myślałam, że jesteś egoistką.
Próbowałam się bronić, ale moje tłumaczenie było nieporadne, a argumenty mniej niż przekonywujące. W końcu zamilkłam, gdyż zauważyłam, że zniżam się do poziomu, którego nie chcę nazywać po imieniu.
Dla niej ta nieszczęsna wiertarka była jak najbardziej słusznym prezentem. Męskim prezentem, jak zaznaczyła. Po czym pokazała mi skarbczyk Andrzeja, gdzie piętrzyły się różnorodne narzędzia.
- Zobacz – wyciągnęła chyba lutownicę, potem jeszcze małą wkrętarkę i podręczny zestaw majsterkowicza – to wszystko prezenty ode mnie. Andrzej otrzymał je pod choinkę, na imieniny, a zestaw śrubokrętów na rocznicę ślubu. - Żebyś wiedziała, jak on się zawsze cieszył, a potem chwalił przed kolegami.
 - Masz rację, stara bździągwa ze mnie – kajałam się przed nią. - Ale człowiek uczy się przez całe życie – szukałam rozgrzeszenia..

Gd wieczorem umościłam się wygodnie w fotelu i oddałam codziennej kontemplacji, doszłam do przekonania, że wybierając prezent swojej drugiej połówce, myślałam przede wszystkim o zaspokojeniu swojej próżnej babskiej natury.

Teraz, jeśli mój małżonek sobie tylko zażyczy, mogę mu kupić pod choinkę nawet piłę mechaniczną.