Siedem grzechów kobiety

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

sobota, 2 lipca 2016

Szaleństwa Jadwigi

Alicja znajdowała się w stanie, który można by zamknąć w przysłowiowych czterech literach. Szalała jak łódź na wzburzonym oceanie. Jej emocje tryskały niczym wulkaniczna lawa. Dorodna pierś falowała, a ona rzucała kalumniami, które po raz pierwszy słyszałam od czasu naszej kilkunastoletniej znajomości.


Oj nie znałam cię z tej strony, pomyślałam sobie. Byłam ciekawa jakie to wiatry  tak nagle ją przywiały. Pierwszy rzut oka wystarczył, żeby stwierdzić, że to ani pasat, ani też zefirek. Bardziej skłaniałabym się ku halnemu gwałtownie przechodzącemu w niszczycielski huragan.
Moja zawsze opanowana i zdystansowana do życia koleżanka musiała dostać nieźle w kość. Tak nią targało, że naprawdę obawiałam się o stan jej zdrowia.
Oczywiście, wykluczyłam zejście z tego padołu. Ale niespodziewany skok ciśnienia i szlak trafi. A to byłby problem już tylko mój. Bo kto sprzątnie ciało.
Patrzyłam na to zakręcone złą energią dziewczę i próbowałam opanować sytuację. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić.

W końcu ja krucha osoba zawzięłam się w sobie i jakimś cudem zaciągnęłam opierającą się Alicję na rozklekotany fotel. Zapomniałam dodać, że Ala miotała się na stojąco. Może obawiając się, że stan spoczynku wyhamuje emocje.
Nie zagrzała długo miejsca. Gwałtownie poderwała się z fotela, a uwolnione od ciężaru stare sprężyny zapłakały. Ich ostry modulowany dźwięk wbił mi się w mózgownicę i monstrualnie wykrzywił moją twarzyczkę.
Alicja potruchtała do barku. Z impetem odsunęła szybę. Ostrym wzrokiem omiotła trunki i zdecydowała się na czystą. Wyciągnęła flaszkę i postawiła na stole.
Była to dla mnie nowość. Wódka nie pasowała do Ali. Ale widocznie potrzebowała mocnego uderzenia. Jak się wkrótce przekonałam podwójnego a nawet potrójnego. Machnęła jednym cięgiem pięćdziesiątkę, potem drugą i następną. Nawet się nie skrzywiła. Patrzyłam na nią ze zdumieniem. Zatchnęło mnie co nieco. W ciągu kilkunastu minut moja koleżanka zaskoczyła mnie po raz kolejny. Aż się bałam myśleć, co będzie dalej.
A swoją drogą to egoistka. Nie dość, że się szarogęsi, to nawet mi nie nalała. Też bym sobie chlapnęła. Może wtedy łatwiej zaakceptowałabym jej nienormalność. A tak....
A tak to sama nalałam sobie koniaczek.

Ostatecznie rozluźniona już bez mojej pomocy wwierciła się w siedzenie jak korkociąg w butelkę precyzyjnie i głęboko. Po chwili zaczęła swoją opowieść.
Spodziewałam się prawdziwego trzęsienia ziemi, a sprawa z jaką przytuptała, okazała się jakimś okruszkiem, który urósł do monstrualnych rozmiarów.
Rozklekotany stan Alicji spowodowała jej rodzicielka, która przybyła jak zawsze z niezapowiedzianą  krótką wizytą przedłużającą się do drugiego tygodnia.

Panią Jadwigę znam osobiście i na swój sposób nawet lubię - panie w niebiesiech chroń przed taką matką - należała do osób, które muszą swój spiczasty nos wcisnąć w każdy zakamarek. Ledwo stawiała walizki w progu, już biegła do roślinek na oknie. Wkładała serdelkowaty paluch w ziemią i syczała... sucho.
-Tyle razy ci mówiłam, że kwiaty trzeba podlewać dwa razy w tygodniu – pokazywała utytłany w ziemi paluch. -Podaj wodę – padał pierwszy rozkaz. Potem były następne.
-Zmizerniałaś strasznie – lustrowała rozkładając na czynniki pierwsze swoją dorosłą córkę. -Na pewno znów się odchudzasz. Przecież zawsze byłaś szczupła. Zobaczysz, wpędzisz się w anemię.

Alicja każdą wizytę odchorowywała. Rodzicielka swoim zrzędzeniem wpędzała ją w kompleksy. Zawsze musiało być tak jak ona chciała. Na jakikolwiek bunt reagowała histerią. Dlatego Ala dla świętego spokoju odpuszczała. I to był błąd, bo starsza pani jeździła po niej jak pług po polu.
-Alu to mięso to ja bym zrobiła tak – i tu padała komenda. - Daj jajka i mąkę. Posyp. Ułóż to w paski. Nie tak – utyskiwała. - Ciągle muszę cię uczyć – wypluwała słowa z szybkością karabinu maszynowego..
-Powinnaś kupić nowe zasłony. One tu nie pasują – urządzała córce mieszkanie. - I dywan by się przydał. -Gdzie masz ten w brązowe kwiaty? - pytała. - Taki był ładny.
Alicja nie zamierzała tłumaczyć, że w końcu pozbyła się czegoś, co zawsze ją wkurzało. Lubiła gołe podłogi.
Mama na każdą okazję serwowała jej dobre rady jakie daje się dziesięcioletniej dziewczynce, bo tak ją postrzegała. Nie pogodziła się z faktem, że córka już dawno dorosła i prowadzi odrębne życie.
Najgorsze jednak były właśnie te niezapowiedziane kontrolne wizyty. Jakby nie można było zadzwonić i zawiadomić.

Pani Jadwiga wolała jednak zaskakiwać. Wścibstwo miała zapisane w genach, zawsze coś wywęszyła. Pochwał nie znała, to była obca galaktyka.
Odwiedziny najczęściej kończyły się wielką awanturą. Po kilku tygodniach Alicja miała dosyć jeżdżenia sobie po głowie i nieustannego ciosania kołków. Wciśnięta w kąt prawie że bez oddechu wykrzykiwała swą wściekłość. Na co wielce obrażona rodzicielka cała we łzach kazała się wieźć zięciowi na dworzec i zapowiadała, że w tym domu jej noga więcej nie postanie. Dziecko nie będzie znało swojej babci. Za co winę oczywiście ponosi wyrodne dziecię.
Do następnego razu.

Obecna wizyta, która nie daj boże, widząc po ilości wypitego alkoholu, mogła wpędzić moją koleżankę w alkoholizm, doprowadziła Alicję do rozstroju nerwowego. Otóż pani Jadwiga po raz pierwszy olała że tak powiem żargonowo córkę, za to pod lupę wzięła swoją wnusię Amelkę.
W jednej chwili zakwestionowała metody wychowawcze i rozpoczęła proces naprawczy burząc w ten sposób harmonijną atmosferę w domu.
Ogłupiała wnuczka nie wiedziała, co się dzieje i kogo ma słuchać. Za to babcia, jako ta, która wie najlepiej, zaczęła wprowadzać nowe porządki.
Od kilku dni awantura wisiała na włosku. Ala ostatkiem sił walczyła i nie dała się sprowokować.
Do dzisiejszej soboty, kiedy to Amelka jawnie się zbuntowała. Przyszła do mamy cała rozszlochana skarżąc się na babcię, która zaczęła czytać jej pamiętnik. Nie oszczędziła przy tym złośliwych komentarzy. Nastolatka odczytała to jako zamach na jej prywatność.
-Mama! Jak babcia mogła mi to zrobić? - łkała wycierając w rękaw zasmarkany nos.
W Alicji coś pękło. Pognała do pokoju potykając się o własne nogi. Walnęła głową w zamknięte drzwi nabijając sobie potężnego guza. Tym razem to ona nie dopuściła matki do głosu. Na potrójnym C wygarnęła wszystko, co zalegało na żołądku od lat.
Reakcja była do przewidzenia.
Tym razem to taksówka wiozła obrażoną rodzicielkę na dworzec.

Cóż mogłam zrobić w takiej sytuacji. Wysłuchałam. Utwierdziłam co do słuszności zachowania i...polałam do pełna.
Dziś mój barek stał dla Alicji otworem.



sobota, 18 czerwca 2016

Siedem grzechów mężczyzny

Każda z nas nie raz ma przed oczami taki oto obrazek. W pokoju dokazują dzieci. Ich przeraźliwe wrzaski wwiercają się w mózg niczym piła mechaniczna w kawałek drewna. Ona czyli żona kombinuje w kuchni przy otwartej lodówce, czym zapełnić brzuchy rodzinie. On czyli mąż spokojnie poleguje na kanapie przeglądając gazetę lub przełączając kanały w telewizorze.


-Jarek, uspokój dzieci - wchodzi do pokoju dzierżąc w ręce ostre narzędzie w postaci noża. - Słyszysz, co do ciebie mówię – podnosi głos o dwie oktawy.
-Panuję nad sytuacją – uspokaja nie odrywając wzroku od rozpiętej płachty zadrukowanego papieru. Po czym z jego gardła wyziera tubalny głos. - Monika i Szymek bądźcie grzeczni. Mama się denerwuje – i powraca do przerwanej lektury.
Ona czyli żona wbiega do pokoju. Aby się przebić przez dziecięce tornado, wchodzi w wyższe rejestry. Zdecydowanie chwyta maluchy za rękę i przyciąga do leżącego podmiotu, czyli ojca.
-Teraz tatuś zajmie się wami – rzuca wściekle w stronę niezadowolonego męża, któremu w jednej sekundzie zburzono spokój. Mnie gazetę w delikatnych rękach i sadza dzieci obok ojca wznoszącego oczy do najwyższego.
I biegnie do kuchni skąd roztacza się swąd spalonego mięsiwa.

A miało być tak pięknie. Obiecanki przed ślubem i zaraz po ślubie.
-Ja będę inny – zapewniał przyszły mąż Krysi, Zosi i Basi wręczając jej bukiet ulubionych kwiatów.- Będę cię nosił na rękach. Pomagał w domu. Zajmę się dziećmi- wyliczał patrząc zakochanymi oczami. A ona spijała jego słowa niczym boski nektar. Z czasem przekonując się, że słodycz podszyta jest coraz bardziej goryczą.
Potem na palcach można policzyć kolejne bukiety.
Kiedyś moja koleżanka powiedziała, że od męża otrzymywała kwiaty tylko w pierwszym roku małżeństwa. Jeden bukiet w miesiącu. Piękne róże zawsze z miłym liścikiem. Później zamiast bukietu były pretensje, zazdrość i gorycz.

Młodość ma swoje prawa. I chwała jej za to, bo na marzeniach łatwiej budować. A potem przychodzi proza życia.
Swoje siedem grzechów mają kobiety. Mają też mężczyźni. Bo musi być sprawiedliwie. Bo musi być po równo.
Mąż jest z reguły leniwy. Jego aktywność kończy się z chwilą wyjścia z pracy. Zmierza do domu marząc o dobrym obiedzie, spokoju i odpoczynku. Tymczasem ledwo przekroczy próg, żona już chce coś od niego. Przed chwilą wróciła z pracy i odebrała dzieci ze szkoły. W międzyczasie zrobiła zakupy i jest w trakcie przygotowania obiadu. Tak samo urobiona jak on.
Po zdawkowym -Jak było w pracy? - ślubny siada na kanapie w oczekiwaniu na posiłek. Zero zaangażowania.
-Co znowu makaron!? - kręci nosem. - Wolałbym schabowego. I ta trawa. Wiesz, że nie znoszę warzyw – mówi wyraźnie poirytowany.
Ktoś kiedyś powiedział, że mężczyzna musi dobrze zjeść. Jeden schabowy a nawet dwa i jeszcze dopchać kolacją. I taki Piotrek, Paweł czy Rafał trzyma się tej zasady jak pijany złamanej gałęzi. Bo samiec jest mięsożerny. Obiad bez kawałka mięcha się nie liczy, a warzywka są do wąchania. Bo on nie królik.
I za nic nie chce zrozumieć, że to dla jego zdrowia. Jego ojciec przecież przez całe życie jadał mięcho i był zdrowy. No, prawie zdrowy.
Nasz mężczyzna lubi wygodny tryb życia, na które składają się: krzesło, fotel, telewizor, komputer, piwo i samochód w dowolnej kolejności.

A co się dzieje, gdy żona zarządza znienawidzone generalne porządki. Wtedy najczęściej wypadają mu nadgodziny, bo wredny szef zarządził. Może zdarzyć się niespodziewana delegacja albo też wizyta u mamusi, która ma sprawę niecierpiącą zwłoki.
Ona urabia sobie ręce po pachy, a jemu żadne porządki niepotrzebne. Ich zdaniem wymyśliły to kobiety, które z nudów machają ścierą.

Przed laty moja druga połówka odmówiła swojej aktywności przy myciu okien, bo rodzicielka nagle źle się poczuła.
-Dasz radę – usłyszałam na pocieszenie wycierając okno na błysk. Cmoknął mnie w policzek i zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, już go nie było.
Szorowałam, pucowałam ze zdwojoną energią. Złość kipiała we mnie niczym woda z przykrytego garnka.
Gdy osiągnęła temperaturę wrzenia, rzuciłam ścierę i postanowiłam złożyć niezapowiedzianą wizytę teściowej. Byłam pewna, że jej nagła niedyspozycja, to jedna wielka ściema.
Gdy wparowałam do mieszkania mój ślubny z apetytem zajadał pierogi z mięsem. A mamusia gotowała już następną porcję.
-Jak się mamusia czuje? - zapytałam z udawaną troską. -Dobrze – a dlaczego pytasz dziecko?
-Podobno jesteś chora?
Nawet na mnie nie spojrzał.

Zazdrość. Ta niczym niepodyktowana i nieuzasadniona. Żona to moja własność. Stała się nią momencie włożenia obrączki na palec.
Renata, moja koleżanka była elegancką i atrakcyjną kobietą. Nigdy nie wychodziła z domu bez makijażu. Jej mąż Witek wiercił jej tak długo dziurę w brzuchu, aż w końcu przestała się malować. Przekonywał, że woli ją bez makijażu, bo tak w ogóle nie lubi umalowanych kobiet. Ona uwierzyła, bo kochała. Witkowi nie przeszkadzało to w oglądaniu się za umalowanymi lalkami, aby w końcu porzucić ją dla jakiejś wyfiokowanej cizi.

Nasi mężczyźni
nagminnie się spóźniają
krzyczą
udają, że słuchają
nie dotrzymują słowa.

Ale i tak ich kochamy.








sobota, 28 maja 2016

Siedem grzechów kobiety

Lubię moje białe noce. Nie śpię. Bujam w myślach, przetwarzam obrazy w nowe ciekawsze kompozycje. Bezsenność nie jest dla mnie czasem zmarnowanym. Zamykam oczy i trwam. Jak w kalejdoskopie przesuwają się obrazy.


Jedne krótsze jak muśnięcie wiatru, inne dłuższe niczym lot trzmiela. Najbardziej lubię te trwające ponad, które z rozmysłem rozwijam. Z chaosu jak z nitek misternie utkanej pajęczyny składam je w całość i owijam w kolorową bibułę.
Jeśli coś mnie zaintryguje, pielęgnuję myśl jak egzotyczną roślinkę, aby nie pozbawić jej swoistego blasku.
Ostatnia noc obfitowała w konkretne przemyślenia. Powodem była moja koleżanka, która po karczemnej awanturze z mężem ocierającej się o rozwód, pojawiła się u mnie, aby wyżalić się na ślubnego.
Popołudniowe spotkanie przesunęło się do późnych godzin nocnych. Ona na granicy histerii, bliska załamania nerwowego. Wylała całą gorycz na płeć samczą. Wciągnęła mnie w swoje problemy, wymagając ode mnie świadomie bądź nieświadomie uczestnictwa. Ona po katharsis, zamroczona alkoholem położyła się w pokoju gościnnym przeznaczonym właśnie na jednodniowych lub wielodniowych rozbitków.
Udałam się do sypialni. Nawet nie próbowałam zasnąć. Czułam jak moje myśli wwiercają się w mózg. Słyszałam głosy, przekrzykiwania. Jeden wielki chaos. Starałam się zapanować nad tą wielką gonitwą.
Ewka głośno pochrapywała. Ja wtulona w poduszkę błądziłam w przestworzach. Starałam się połączyć w jedność pozrywane nitki.

Tak rodziło się we mnie siedem grzechów głównych kobiety.

Małżonek mojej koleżanki miał niewątpliwie rację, gdy kategorycznie wylał z siebie cały swój jad zbierający w nim od prawie dwudziestu lat. W końcu żółć się przelała. Ewka była w szoku i z niedowierzaniem patrzyła na wykrzywioną twarz Rafała. A wydawało się, że tworzą harmonijny związek. Nie dopuścił jej do głosu. Tylko punktował.
Nie jestem twoją własnością.
Ciągle narzekasz.
Jesteś kurą domową.
Interesują cię tylko dzieci.
Nie dbasz o siebie.
Zero seksu i nieustanny ból głowy.
Wciąż mnie krytykujesz.

Tak twierdzi nie tylko Rafał, ale także Piotr, Andrzej, Roman i Paweł. A zarzuty kierowane są nie tylko do Ewy, ale także do Grażyny, Mirki, Renaty czy Alicji.
Co zostaje z tej pięknej miłości rzekomo na całe życie? Nie chcę moralizować. Ale każda z nas po trosze ma coś na sumieniu.
Kiedyś podczas ślubu, a właściwie tuż po złożeniu przysięgi małżeńskiej usłyszałam trochę przygłośny triumfalny szept panny młodej „teraz jesteś mój” i natychmiastową reakcję pana młodego „nie jestem twoją własnością”. I już na wstępie pierwszy zgrzyt.
Kobieta często wychodzi z założenia, że ślub to pieczęć sankcjonująca stan posiadania. Zaczyna układać swoje życie i partnera na własną modłę, co gorsza chce go za wszelką cenę zmienić. Pisze scenariusz, w którym według własnego uznania rozpisuje role. On na początku zakochany próbuje się dostosować. Rezygnuje z zainteresowań, odsuwa od kolegów, odziewa się w inne szatki, zmienia nawyki żywieniowe.
Po czasie zrzuca różowe okulary i widzi, że on to już nie on. Próbuje jeszcze coś uszczknąć i uratować, ale ona nie daje za wygraną. Ma do wyboru, aby robić jako podnóżek albo trzasnąć drzwiami i walczyć wiedząc, że od tego momentu nic już nie będzie tak samo.

Taka Ewka, Kryśka czy Wanda po jakimś czasie tracą apetyt na życie. Przestaje im się chcieć. Znienawidzone przez męża wałki na głowie i szlafrokowe życie. Jedno wielkie pidżam party w niezmienianej i wyświechtanej piżamie, w przydeptanych kapciach. Naburmuszona mina i ciągłe narzekanie na brak porywów ze strony małżonka. A on mógłby co najwyżej porwać piżamę i wyrzucić ją do kosza. Jeżeli wyjścia, to tylko do łazienki i kuchni, aby przygotować sobie małą czarną i zasiąść przed telewizorem. Propozycja spaceru spotyka się z odmową z braku czasu, bólu głowy. Trzeba by się ubrać, umalować. Wykrzesać z siebie trochę energii. Po co. A w domu takie słodkie lenistwo.

Porozmawiać. Ale o czym. On jest taki nudny. A tu w tej chwili leci mój ulubiony serial. Muszę wiedzieć, czy Marta wyjdzie z nałogu. Potem drugi serial. Małżonek tylko przeszkadza. Odganiam się od niego jak od muchy. Syczę wymownie. Każę mu być cicho. On rzuca przekleństwo, trzaska drzwiami i zaszywa się w drugim pokoju.

Ból głowy to nieodzowny element braku intymnego pożycia. To wręcz obsesja i strach małżonka, bo może znowu ten cholerny ból głowy. Ileż razy słyszał, jak żona aktorsko wyćwiczonym zbolałym głosem przekazuje mu znienawidzoną informację. I to ciągłe zmęczenie, stres i opieka nad dziećmi.
Jak długo można żebrać? Na początku taki Rafał, Krzysiek czy Wojtek inicjują seks. Nie poddają się. Wciąż mają nadzieję...Tworzą nastrój, bo kochają i pamiętają, że jeszcze niedawno żona miała temperament. Dziś cały temperament przelała na zdrowe gotowanie i wyszukiwanie kolejnych przepisów w internecie. Seksualnie spala się w kuchni przeżywając orgazm podczas mieszania w garach.
W końcu zrezygnowani i sfrustrowani uciekają w swój własny świat albo do innej wybranki. Żona zadowolona, że ma święty spokój, mąż w ramionach kochanki.

I ta ciągła krytyka. Że porozrzucane skarpetki, kolejne piwo, telefony do mamusi, brak czasu dla dzieci.
Dom na jej głowie, a on gość w domu. Same wady, żadnych zalet. Wszystko źle, wszystko nie tak. Jemu w końcu przestaje się chcieć. Bo i tak żona nie doceni. I tak płynie dzień za dniem. Coraz dalej. Coraz ciszej. Pustka.

I dwoje ludzi zagubionych w czterech ścianach, których łączą tylko dzieci i wspólne konto w banku.


sobota, 14 maja 2016

Pani Krysia na haju

Życie zaczyna się.... dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt. Kolejna rocznica stanowi pewien przełom stwarzając okazję na początku do rozważań, a z czasem, gdy doświadczenia przybywa, do rozliczeń. Przychodzi refleksja, zastanowienie i czas podsumowań. Nowe cele i wyzwania.


No właśnie. Każdy czas jest dobry, jeżeli chcemy korzystać z życia i aktywnie w nim uczestniczyć. Bo życie nie znosi próżni. Coś się kończy. Coś zaczyna.

Czytam to co napisałam przed chwilą i ogarnia mnie pusty śmiech. Bo się wymądrzam. Bo zabawiam się w psychologa lub innego psychoterapeutę czy nudziarza zaproszonego na spotkanie, podczas którego raczy zebranych wyświechtanymi sloganami.
Wystarczy zajrzeć do jednego czy drugiego domu, posłuchać ulicy, aby radykalnie zmienić zdanie i nie robić ludziom wody z mózgu.
Bo świat dodam ten najbliższy od Bałtyku do Tatr zamyka się w serialach i polityce. Gdy seriale mogę jeszcze strawić, choć odbijają mi się czkawką, to polityka wywołuje u mnie ostry skręt kiszek. Odcinam się od zidiocenia i paranoi, gdyż w innym przypadku musiałabym rano biec do lustra, patrzeć na zaspaną gębę i zastanawiać się, czy już jestem w fazie obłędu.

Niedawno moja znajoma opowiadała o swojej siedemdziesięcioletniej mamie, której życie kumuluje się w małym ekranie telewizora. Jako wielbicielka seriali przy okazji wiernie śledząca losy pseudogwiazdek lansowanych przez kolorowe pisemka, nie znajduje już czasu na nic innego. Każdorazowe wyjście do miasta, odwiedziny czy wizyta są uzależnione od emisji serialu. Strata jednego odcinka to jak brak papierosa u palacza, brak wódki u alkoholika czy amfy u narkomana.

Mama koleżanki, niech to będzie pani Krysia wykazuje typowe objawy uzależnienia. Niepokój, rozdrażnienie, kołotanie serca, nadpobudliwość i inne stany emocjonalne, które doprowadzają do rozedrgania fizycznego i ogłupiania psychicznego.
Taka pani Krysia, Basia czy Jadwiga doskonale wiedzą kto z kim, jak i kiedy. Może o tym opowiadać godzinami jak o najbliższej rodzinie, bo każdego dnia kilka godzin dziennie obcuje psychicznie z olbrzymim zaangażowaniem w obcym świecie, który stał się jej nowym domem i zastąpił prawdziwą rodzinę. Tu pani Krysia porozmawia z telewizorem, w wirtualnym świecie doradzi bohaterce,opieprzy, zbeszta, czasem splunie na bezeceństwa i zrobi to bezkarnie, podczas gdy ta prawdziwa córka czy syn nie pozwolą mieszać się w swoje życie i trzymają mamę na dystans.

Moja mama funkcjonuje podobnie, czyli w świecie seriali i ogłupiającej kolorowej prasy. Gdy dzwonię do niej, najpierw patrzę na zegarek i zastanawiam się, czy czasem akurat nie leci kolejny odcinek M..., sułtana, zdrad, rolnika czy innej pierdoły. Kilka razy zdarzyło mi się połączyć o nieodpowiedniej porze i słyszałam tylko tak, no..., nie. Totalne rozkojarzenie. Na moje pytanie, co się dzieje, padła prozaiczna odpowiedź. Serial. Zadzwoń później.
Dostosowałam się.

Nieprzypadkowo swoje rozważania rozpoczęłam od siedemdziesięcioletnich niewiast, których życie usłane jest serialami, jak majowa łąka kwiatami.
Ale żeby nie było, że się uwzięłam na 70+. Sześćdziesiątka, pięćdziesiątka -wiek nie gra roli. Podobno jest demokracja i każdy może wybrać to co lubi. I wybiera film, który lubi.
Niestety, telewizja to zmora naszych czasów, która połyka jak wąż mysz średnie pokolenie. Kiedyś, gdy byłam w bibliotece wypożyczyć książkę, w drugiej sali studentki uniwersytetu trzeciego wieku czekały na rozpoczęcie zajęć i ostro dyskutowały. Siła emocji kazała zajrzeć mi do małej salki, gdzie emerytki wzięły w obroty niewierną serialową żonę i pastwiły się nad nią jak lis nad porwaną kurą z cudzego kurnika. Atmosfera była gorąca, rumieńce na twarzach, mocna gestykulacja, podniesione głosy. Stan zapalny wywołany przez świat wirtualny.
Aktywność, refleksja, pasje brzmią w tym kontekście jak słowa przyplątane z obcej galaktyki. Życie tu na dole wygląda zupełnie inaczej i ogranicza się do małego lub dużego pudła, które doskonale zagospodaruje nam czas.

Na początku wyjątkowo paskudnej w tym roku wiosny udałam się do lekarza. Czekałam w długiej kolejce pośród pokasłującej i zasmarkanej gawiedzi, aby się zarejestrować. Wysoka temperatura osłabiła mój intelekt. Marzyłam o łóżeczku i gorącej herbacie z cytryną. Pani w okienku ospale wyciągała karty pacjentów nie zwracając uwagi na pokrzykiwania sfrustrowanych oczekujących. Już się uodporniła. Miała swoje tempo i nawet wybuch bomby nie zmieniłby jej zachowania. Wrosła korzeniami w swoją pracę jako chroniona funkcjonariuszka naszej chorej służby zdrowia. Przede mną stała już tylko jedna osoba. Futrzana czapa zasłaniała twarz. Czapa prosiła o wyznaczenie późniejszej godziny wizyty, ponieważ w tym czasie.... leci jej ulubiony serial. A jak dotąd nie opuściła ani jednego odcinka.
Panią w okienku zamurowało. Mnie zresztą też. Już nachalnie, nagle w jednej chwili cudownie ozdrowiona, tkwiłam po uszy w rozmowie. Bezczelnie. A niech tam. Tu właśnie rodzi się temat na serial.
Panią w białym fartuchu opuścił spokój. To był wstrząs. Rozdrażniona tłumaczyła, że  nie będzie nic zmieniać. A jak się nie podoba, to niech się nie leczy i kazała popatrzeć na zakręcony ogonek oczekujących i potrzebujących. Gdy futrzana czapa nalegała, wkurzyła się nie na żarty i opieprzyła jak burą sukę. Pacjentka nie pozostała dłużna i zrobiła się awantura.
Okazałam swe litościwe serce i zamieniłam się z wielbicielką seriali na godzinę wizyty. Wyraźnie szczęśliwa wychwalała mnie pod niebiosa. Niepotrzebnie. Nic wielkiego nie zrobiłam. Ale po tym słowotoku zrozumiałam, jak dla niej było to ważne.
A z drugiej strony zastanawiałam się, wycierając zasmarkany nos, co by się stało, gdyby ona nie obejrzała jednego odcinka. Tego jednak już się nie dowiedziałam.

Jeszcze niedawno trwała dyskusja nad sześciolatkami, którym za ''karę” kazano iść wcześniej do szkoły. Przeciwnicy argumentowali, że zabiera się im dzieciństwo.
Z moich obserwacji i rozmów to zabierane dzieciństwo, o które toczył się bój, wyglądało osobliwie.
Moja przyjaciółka na przykład opowiadała mi, jak wygląda dzieciństwo jej wnuczki, która ze swoją mamą dzień rozpoczyna od kolejnego odcinka serialu. Na obiad i kolację są też kolejne perypetie filmowe, a w międzyczasie odwiedziny koleżanek.
Jak zwierzyła się jej Milenka, bardzo lubi oglądać z mamą filmy. Do babci za to nie chce przychodzić, bo ta nie ogląda telewizji, za to chętnie czyta książki.

A co by się stało, gdyby tak pieprznął główny transformator i przez kilka dni nie było prądu?...



sobota, 23 kwietnia 2016

Założyć wysokie szpilki

Dwa nieudane małżeństwa. Kilka związków, w które wchodziła na szpilkach, a wychodziła w przyklapniętych bamboszach. Piękna fryzura i umalowane błyszczące oczy po latach trwania w pełnej toksyczności, że trzeba było wietrzyć, zmieniła się w postrzępione stronki. Rozmazane spojrzenie z wiecznym smutkiem trwało jak wyrzut sumienia, które nawet bąbelki szampana nie potrafiły zmienić.


Bilans strat mierzony w metrach. Bilans zysków parka uroczych dzieciaków.
Jak na czterdziestkę z plusem nie był to wynik imponujący. Ale mogło być gorzej.
Ostatnią miłość Joanna przypłaciła kilkumiesięczną depresją. Na szczęście dorosłe dzieci już na swoim nie musiały patrzeć na poharataną od nadmiaru emocji i wina matkę.
Piotr obrzucający Aśkę różami w kolorze czerwieni symbolizującą dozgonną miłość, okazał się dusigroszem. To jeszcze dałoby się przeżyć. Walorom płci przeciwnej nie oparł się jego moralny kręgosłup stawiany przez niego na piedestale.
O jego zdradach Joanna dowiedziała się przez przypadek. A właściwie zlitowała się nad nią dawna znajoma, która nie mogła patrzeć jak jej partner kręci lody z Moniką, potem Krysią i jeszcze kilkoma innymi. Ot po prostu mieli wspólne towarzystwo, w którym regularnie pojawiał się Piotr co rusz z inną flamą. Potem w jego objęciach spotkała Aśkę. Po nitce do kłębka. Skojarzyła. Inni dopowiedzieli.

Aśka początkowo nie wierzyła. Miała jednak trzeźwe spojrzenie na życie, bo z niejednego pieca chleb jadła. Postanowiła po cichutku zabawić się w detektywa. Śledztwo zakończyło się wątpliwym sukcesem, co znaczy że bardzo szybko przekonała się, iż ukochany robi ją w trąbę.
Natychmiast wkroczyła do akcji. 
Parka siedziała w kącie kawiarni, Piotr obcałowywał paluszki ostrej brunetki z olbrzymim dekoltem i falującą dorodną piersią.
Joanna smutnym wzrokiem spojrzała na swoją zasłoniętą niezbyt dużą dwójkę, którą podobno tak lubił już nie jej Piotruś.
Wzięła się w garść. Wypięła skromną pierś i kocim ruchem prześlizgnęła się między stolikami. Zmaterializowała się tuż przed okiem Piotra. Zajęty czułościami już prawie eks podniósł spojrzenie z uwodzicielskiego biustu i napotkał spojrzenie swojej partnerki, która powinna być w pracy. Patrzył nieprzytomnym spojrzeniem, łapał powietrze jak ryba nieoczekiwanie pozbawiona wody.
Minę miał kretyńską, co sprawiło Joannie dziką satysfakcję.
-Witam cię kochanie – szepnęła jadowicie. -Jak miło spędzasz czas? Nie poprosisz, abym usiadła?
Z impetem szurnęła krzesłem. Usiadła. Po czym wyciągnęła rękę do zdziwionej niecodzienną sytuacją Marii, Krysi a może Frani.
-Aśka jestem- potrząsnęła zdecydowanie drobną ręką z czerwonymi szponami. Jestem narzeczoną tego pana, a właściwie byłam do dzisiaj. Możesz go sobie zabrać. -A ty – wbiła w jego przygarbioną klatę ostry pazur - wieczorem zabieraj swoje rzeczy i wynocha.
Podniosła swoje cztery litery i dumnym krokiem na niebotycznie wysokich obcasach opuściła lokal.
Nawet nie płakała, nie rozpamiętywała.

Ten drań zjawił się po dwóch dniach z bukietem a jakże czerwonych róż, którym zdzieliła go w zdradzieckie lico. Nawet krew się polała. Nie słuchała jego pożal się boże tłumaczenia. Zachowywał się jak karzeł. Nie miał za grosz godności.
-Paszoł won – wyrzuciła jego walizki i trzasnęła drzwiami, aż futryna się zatrzęsła.
-I ja takie coś kochałam. Jaka byłam głupia! – wypijała kolejną lampkę wina i nieporadnie wyciągała widelcem korek z następnej butelki. W końcu zniechęcona wcisnęła go do butelki.
Po kilku dniach dopadły ją prawdziwe emocje. Złość, wściekłość, żal, które zawładnęły nią na początku, powoli ustępowały, a ich miejsce zajęły smutek, beznadzieja dające początek depresji. Bo przecież go kochała. A z miłości z dnia na dzień wyleczyć się nie można. Wino nie pomagało. Może na początku.

Rozum mówi jedno. Drań, oszust, zdrajca, pospolity gnojek. A serce nie słucha i nie pozwala odpuścić miłości. Walka na śmierć i życie. Dwa żywioły, które rozdzieliła pomocna dłoń najlepszej przyjaciółki.
Mirka uratowała ją przed rozmienieniem się na drobne i całkowitym upadkiem. Gdy alkohol stał się jedynym lekarstwem na całe zło tego świata, potrząsnęła nią tak skutecznie, że Aśka obudziła się z koszmarnego snu i wróciła do świata żywych.
To był bolesny powrót.
Opuchnięta twarz. Podkrążone oczy, włos w nieładzie. To wszystko można było zmienić, gorzej z duszą rozdartą na kawałki. Z tych puzzli bez składu i ładu trzeba było złożyć Aśkę na nowo.
Elementy nie zazębiały się. Leżały porozrzucane. Nie wiadomo za który kawałek się złapać. Mirka nie poddawała się. Mozolnie bez pośpiechu jak Penelopa tkała szatę, którą wiązała wszystkie części, a potem w nocy pruła i składała od nowa.

Aż przyszedł ten dzień, gdy Joanna stanęła na nogi. Szmyrgnęła na bok rozlazłe kapcie i założyła wysokie szpilki.
Znów była sobą. Chciała żyć i otworzyć się na nowe uczucie.
Bo przecież życia nie kończy nieszczęśliwa miłość.
Przychodzi następna, być może piękniejsza.
Aśka zaczęła już ją oswajać.





sobota, 2 kwietnia 2016

Pojeść i pospać

Koniec obżarstwa. Leżenia do góry brzuchem i oglądania telewizji. Tak niestety w większości naszych domów wyglądają święta. I nieważne czy to Boże Narodzenie, czy Wielkanoc. Tradycja nie zmienia się od dziesięcioleci. Młode pokolenie jest bardziej mobilne. Średniacy i starsi kiszą się w przysłowiowych czterech ścianach. Czasem tylko zmieniając ściany na rodzinne czy koleżeńskie.


Pojedzą, pośpią, pooglądają. Niekoniecznie w takiej właśnie kolejności. Zdecydowana mniejszość wybiera spacer.
W tym roku zdecydowałam, że nic nie będę pisać na temat świąt przed, tylko po. Wszystko już przecież było. Latanie ze ścierą i zaglądanie w najmniejszy zakamarek w poszukiwaniu kurzu. Pucowanie okien, gdy na dworze leje i wieje. To nie ważne, że potem chorujemy. Ważne, że okna błyszczą i żadne babsko nas nie obgada, że ta sąsiadka to taka niechluja, bo nawet okien się jej nie chciało wypucować.

No cóż na takie dictum Pan Bóg tam w górze łapie się za głowę i przeciera oczy ze zdumienia. Nie tak was owieczki uczyłem, nie tak. Ale co tam guru. My lepiej wiemy, co mamy robić na tym ziemskim padole i jak się przygotowywać do obchodów świąt.
W międzyczasie, gdy odsuwamy kolejną kanapę przecierając spocone czoło, pokrzykujemy na męża, aby pospieszył się, bo dywany trzeba wytrzepać.
Ten z kamienną twarzą odkłada gazetę i miętoląc w ustach przekleństwa, wychodzi na dwór i długo nie wraca. Bo może ta jego szalona znowu coś wymyśli. Nawet nie zamierza z nią dyskutować, wie że Basia, Zosia, Krysia w szale sprzątania, podrażnione tylko czekają na punkt zapalny.
Dzieciaki zagonione do roboty, odkładają z bólem ukochane laptopy i telefony. Mama tyran zarządziła przygotowania do świąt.

Zakupowe szaleństwo nie odpuszcza. Kosze zapakowane po brzegi wiktuałami na dwa świąteczne dni. Pieczenie, gotowanie, smażenie. Smażenie, gotowanie, pieczenie. Do późnych godzin wieczornych.
Smaki i zapachy kuszą. Drażnią podniebienie. Przełykamy ślinkę. Chętnie jeden z drugim uszczknąłby malutki kawałeczek. Nic z tego. Matka i żona jak Rejtan bronią dostępu do lodówki i na wszelki wypadek do kuchni i wykładają marne resztki sprzed dwóch trzech dni. I powtarza jak mantrę ,,zostaw to na święta!”
Mój znajomy mając dosyć nieprzejednanej żony odpuścił. Po kilku latach bezowocnego żebrania o kawałek mięsiwa i ciasta, wziął sprawy w swoje ręce. Stwierdził, że nie będzie jadał resztek z pańskiego stołu. W sobotę zawsze wybiera się do restauracji, gdzie zostanie miło obsłużony i co najważniejsze, może zjeść co chce i ile chce. A przy okazji jest daleko od świątecznej zawieruchy, humorów i poganiania żony.

I jest w końcu.
Wielkanocny poranek.
Stoły uginają się od jadła.

Zamiast tradycyjnego lekkiego śniadania, honorowe miejsce zajmuje ciężkostrawny bigos i kiełbasy. Talerze wypełnia żurek z jajkiem i oczywiście kiełbasą. A potem pieczyste w różnych postaciach, sałatki, mazurki, baby wielkanocne, serniki i diabli wiedzą, co jeszcze.
Żołądki zaczynają się buntować nieprzyzwyczajone do tłustego jedzenia. Na szczęście w porę zaopatrzyliśmy się w herbatkę miętową i tabletki na wzdęcia. Ale i one nie zawsze dają radę. Bo mówiąc po chamsku na obżarstwo najlepszym lekiem jest głodówka.
-Jaka głodówka?! O czym ty mówisz? - pyta kuzynka rozpinając niezauważalnie guzik od spódnicy, pozwalając w ten sposób uwolnionemu pełnemu brzuchowi na luz.
Rzeczywiście. Jaka głodówka.

W poniedziałek buntuję się. Z pogardą patrzę na bigosik z grzybkami. Odsuwam od siebie kiełbachę, ku zdziwieniu mojej mamy z apetytem pałaszującej kapuchę z białą i polską kiełbasą i zagryzającą korniszonem.
Kieruję się do lodówki i wyciągam serek puszysty i powidła. Mój małżonek ochoczo dołącza do jarskiego śniadania.
Czuję jak mój żołądek zaczyna normalnie pracować. Wstaję lekka jak piórko i zabieram się do przygotowania obiadu. Oczywiście że rosół. Jakże by inaczej.

Po południu wizyta rodzinna. Już oczami wyobraźni widzę uginający się od półmisków stół. Słyszę zachętę pani domu.
-Spróbuj sałatkę. A te de volaille i schabowe, udka i skrzydełka w sosie serowym. Mój żołądek wyczuwa niebezpieczeństwo i daje znać o sobie. Jak tu odmówić gospodyni. Nakładam na talerz malutkie kawałeczki i dziubię powoli. Na szczęście towarzystwo zajęte jest rozmową. Panowie popijają żołądkową gorzką, która pomaga przetrawić tłuste niezwykle kaloryczne dania. Skusiłam się na kieliszeczek, potem drugi w trosce o swój żołądek.
Powrót późnym wieczorem. Sprzątam jedzenie ze stołu i pakuję do lodówki. Znowu zostało, choć nie szalałam. Wydawało mi się, że przygotowałam absolutne minimum.

Wtorek.
Co za ulga. Powrót do normalności. Z przyjemnością zanurzam łyżeczkę w moich ulubionych śliwkowych powidłach. Nie odmawiam sobie małej porcji migdałowego mazurka. Mój mąż mięsożerca życzy sobie na obiad makaron z serem.
W pracy dziewczyny pochłaniają świąteczne przekąski. Trzeba pozbyć się świątecznego jedzenia.
Magda pokazuje przyciasny pasek od spodni.
-Czuję, że mam dwa kilogramy więcej – stwierdza. - Od jutra ścisła dieta. Niech rodzina dojada. 
 -Moja wątroba się zbuntowała – oznajmia Wanda. -Dałam jej fory, a skutki są opłakane. Potrzebuję kilku dni, żeby wrócić do normalności. Było warto – wzdycha kochająca jedzenie moja koleżanka.

Na szczęście kolejne święta mamy za sobą.

Za kilka miesięcy będą następne.  

sobota, 19 marca 2016

Czarodziejka życia

Magda swoim optymizmem mogłaby obdzielić pół planety. Jej urok osobisty, radość życia i pozytywna energia oddziaływały na otoczenie w sposób niekontrolowany. Kumulowała w sobie niespożyte pokłady dobra. Gdziekolwiek się pojawiła, zmieniała ludzi. Pozostawiała swój ślad. Uruchamiała dobrą stronę ich natury. Jej działanie można by porównać do tęczy, która niespodziewanie pojawiła się na zapłakanym niebie i rozświetliła cały nieboskłon.


To taka serialowa Lucy, do której ludzie lgną jak magnez.

Magdę poznałam jeszcze na studiach. Tryskała energią, kochała ludzi. Świetnie sprawdzała się w działaniu. Szybko dotarło do nas, jaki posiadamy skarb. Jednogłośnie wybraliśmy ją na starostę roku. Dała się poznać od najlepszej strony. Potrafiła walczyć o nas studentów jak lew. Nie raz nadstawiała głowę, aby obronić dziką menażerię. Lubili ją wszyscy. Dla Magdy nie było rzeczy niemożliwych. Drobna, filigranowa o błękitnych oczach. Jej postura mogła zmylić niejedną osobę. Miała w sobie ogromną siłę. Aż dziw, że aż tyle skumulowało się w tej delikatnej posturze.

Spotkałyśmy się po latach. Już w dorosłym życiu. Byłyśmy żonami i matkami. Wpadłam na nią w domu kultury, gdzie przyszłam zapisać dziecko na zajęcia plastyczne. Nic się nie zmieniła. Z radością zawisła mi na szyi. Szczebiotała jak nastolatka. Oglądała mnie z każdej strony, jakby miał przed sobą najnowszą kolekcję. Poinformowała, że prowadzi młodzieżowy teatr i od razu zaprosiła na premierę najnowszego spektaklu, na sobotnie popołudnie.
Zjawiłam się tuż przed podniesieniem kurtyny. Z trudem znalazłam wolne miejsce. Na scenie obok aktorów pojawiła się Magda. To było urocze widowisko. Dopracowane w każdym calu. Sala biła brawo. Reżyserka i aktorka w jednej osobie z rumieńcem na twarzy odbierała bukiety kwiatów. Widać było, że jest lubiana. Podchodzili do niej rodzice. Rozmawiali, dyskutowali.

Nasze spotkania były coraz częstsze. Poznałam jej znajomych. Zaglądałam do domu kultury. Z każdej strony otaczali ją ludzie. Wpadali, wypadali. Prosili o poradę, pomoc. Magda nigdy nie odmawiała. Zawsze znajdowała czas na rozmowę. Potrafiła pocieszyć i znaleźć wyjście z niejednej opresji.
Była niezwykle twórcza. Inicjowała, zarażała pomysłami. Dom kultury, w którym pracowała, tętnił życiem. Przychodziły dzieci, młodzież i dorośli. Mieli swoje pomysły, z którymi dzielili się z Magdą. Wiedzieli, że potrafi wprowadzić je w życie. Wygrywała nie tylko potyczki. Toczyła ciężkie walki ze skostniałymi urzędnikami, którym mąciła spokój i ciepłe posadki.
Miała liczne grono znajomych i prawdziwych przyjaciół. Dawała od siebie wszystko, ale w zamian wymagała tego samego.
Największy pesymista w jej obecności otwierał się na światło dnia. Najgorszy gbur łagodniał i zaczynał przemawiać ludzkim głosem. Jej charyzma była silniejsza niż niejedno słowo.

Potem wyprowadziłam się na drugi koniec Polski. Nasze kontakty osłabły i ograniczyły się do telefonicznych rozmów. Porwało nas życie. Jej i moje.
Jeszcze kiedyś napomknęła, że męczy ją miasto. Ma dosyć wielkomiejskiego tempa. Pragnie ciszy i spokoju i dlatego rozważają z mężem wyprowadzkę do głuszy.
Nie pamiętam już, dlaczego nasz kontakt się urwał. Zamilkła moja komórka. A ja zapomniałam o mojej koleżance. Po jakimś czasie próbowałam odnowić kontakt, ale telefon nie odpowiadał.

Mijały kolejne lata przepełnione pracą, obowiązkami, radością i smutkiem. Ciągła gonitwa i krzątanina. Dzień za dniem. Rok za rokiem.

Aż przyszło lato. Miałam za sobą trudny okres. Postanowiliśmy z mężem spędzić urlop daleko od miasta. Zaszyć się gdzieś na końcu świata, zasymilować z naturą. Odizolować od ludzi. Tego nam było trzeba. Wynajęłam na miesiąc pokój na Mazurach w niewielkim miasteczku. Zapakowałam książki i kilka niezbędnych fatałaszków. Żadnej ekstrawagancji. Postawiłam na luźny styl sportowy. Okolica była przepiękna. Ranek obudził nas intensywnym słońcem bezwstydnie zaglądającym nam do pokoju. Wyjrzałam przez okno. Widok zapierał dech w piersiach. Błękitna tafla jeziora, a w nim nurkujące kaczki. Zapomniałam o bożym świecie.
Codziennie nurzałam się w cieplutkim jeziorze. Odbywałam długie spacery. Gospodarze okazali się wspaniałymi ludźmi. Gościnni, serdeczni i życzliwi. Czułam się jak u siebie w domu. Z Julią od razu złapałam dobry kontakt. Byłyśmy w podobnym wieku. Wieczorami toczyłyśmy długie rozmowy, a nasi mężowie moczyli kija.
Opowiadała mi o codziennym życiu, ludziach tutaj mieszkających. Julia miała swój świat w postaci pensjonatu, kawałek jeziora. Była szczęśliwa. Pogodzona z życiem. Niczego więcej od losu nie oczekiwała.

Życie na krańcu świata toczyło się nieśpiesznie, wyznaczane przez kolejne narodziny i śmierć. Cztery pory roku były jak kartki zrywane z kalendarza. Zapomniane i wyrzucone do kosza.
Któregoś popołudnia chłodząc się zimnym kompotem, gdy żar lał się z nieba, słuchałam Julii. W pewnym momencie powiedziała, że chciałaby, abym kogoś poznała.
-To niezwykła kobieta – stwierdziła. - Mieszka tu od trzech lat. To nasz dobry anioł. Wszyscy ją tu kochamy. Jak Lucy z „Rancza”. Potrafi zabić nudę, zwalczyć marazm. Pokazała nam, że można wiele, jeżeli tylko się chce. Mamy teatr, spotkania ze znanymi ludźmi, plenery malarskie. Nasze dzieci wyjeżdżają na wycieczki za niewielkie pieniądze, gdyż potrafiła załatwić dotacje. Najlepsi otrzymują stypendia.Nasze święto pieczonego ziemniaka, grzybobranie i bale przebierańców są słynne w okolicy i z każdym rokiem gromadzą coraz więcej uczestników.

Kiedyś też znałam taką dziewczynę. Przed oczami stanęła mi Magda. Filigranowa postura i siła charakteru.

Z niecierpliwością czekałam na spotkanie z niezwykłą osobą wychwalaną pod niebiosa przez Julię.
Siedziałyśmy w ogródku. Powoli zaczęli schodzić się goście. Nagle wśród nich zauważyłam znajomą sylwetkę. Może mnie się tylko wydawało. Patrzyłam zdumiona. Nie, to przecież niemożliwe.
Nagle Julia pociągnęła mnie za rękę. -Chodź, kogoś ci przedstawię. -To jest właśnie... -Nie dokończyła.
-Magda to ty? - zapytałam podniecona.
-Iga! Co ty tutaj robisz?! - przecierała oczy ze zdumienia.
Rzuciłyśmy się sobie w ramiona. Gospodyni patrzyła na nas ze zdziwieniem.
Kto by pomyślał, że na końcu świata spotkam swoją przyjaciółkę. To była moja Magda, o której tak pięknie mówiła Julia.
A więc to tu Magda odnalazła swój nowy dom.
Nic się nie zmieniła.
Przybyło tylko trochę lat i kilka zmarszczek dodających jej uroku.

Spotykałyśmy się codziennie. Tak samo jak przed laty, wprowadziła mnie w krąg swoich znajomych. Widziałam ten sam żar w oczach, życzliwość. Chęć niesienia pomocy. Ludzie ją pokochali. Zdobyła ich zaufanie, zaraziła optymizmem.

Magda była czarodziejką życia.



piątek, 26 lutego 2016

Wróżka prawdę powie

Pierwsze nasze babskie spotkanie w nowym roku Mirka postanowiła zorganizować u siebie. Podekscytowana zapowiedziała, że mamy szykować się na niespodziankę. Próbowałam z niej wyciągnąć jakieś informacje, ale milczała jak grób. Zawiodły nawet moje najlepsze sposoby. Zasznurowała usta na gruby węzeł i kazała czekać do soboty.


Ciekawość jest moją wybijającą się cechą. Zawsze byłam i jestem ciekawa życia, ciekawa ludzi, ciekawa historii, które w nich drzemią. Jestem też ciekawa własnych myśli, bo sprawiają mi wiele niespodzianek.
Rzecz całą postanowiłam przedyskutować przy popołudniowej kawie, na którą umówiłam się z Ewką. Ona również została zaproszona. Niespodziankę potraktowała luzacko jak wszystko, co ją otacza. Ewa zawsze miała lekki stosunek do życia. Trochę jej zazdrościłam. Bo to zawsze mniej stresów, mniej zmartwień, a co za tym idzie mniej zmarszczek. Co w dobie kultu młodości jest rzeczą szalenie istotną.

Gdy już umoczyłyśmy usta w aromatycznej czarnej, postanowiłyśmy zająć się sprawą zasadniczą. Cóż to za
NIESPODZIANKA.
Ja stawiałam na nowy obiekt westchnień. Od jakiegoś czasu Mirka wiodła samotne życie. Gdy pogoniła Roberta maminsynka, straciła ochotę na stały związek. Wolała seks bez zobowiązań. Jak uzasadniała ma zdrowszą psychikę i nie rozmienia się na drobne.
-Może jednak ktoś albo coś...- kombinowałam.
-Daj spokój – studziła moje emocje ładując do ust sążnisty kawał tortu bezowego. Po czym oblizała upaćkane usta.
Miałam ochotę strzelić ją w tę wyfiokowaną głowę. Naprawdę ręce mnie świerzbiły. Uśmiechnęłam
się do własnych myśli.
Ewka zmuszona do kontemplacji, poszła na łatwiznę i uderzyła w stronę kulinariów.
 -To na pewno coś do jedzenia. Przecież wiesz, że ona świetnie gotuje – uzasadniała.
-Jedzenie to taka proza życia – westchnęłam
-A ty wszędzie szukasz uniesień – rzuciła jadowicie jędzunia. - Nawet w garach chciałabyś widzieć poezję.
-Mam - krzyknęła. Czym zwróciła uwagę towarzystwa siedzącego przy sąsiednim stoliku. - Może zafunduje nam męski striptiz?
Spojrzałam przepraszająco na towarzystwo i popukałam się wymownie w czoło określając w ten sposób stan emocjonalny mojej psiapsiółki.

W sobotni wieczór zjawiłyśmy się u Mirki w okrojonym składzie. Dzieciaki miały ferie. Wanda, Kryśka i Lena pojechały z rodziną w góry, aby poszusować na nartach.
 Mirka przedstawiła niespodziankę. Stała przed nami wysoka laska o kruczoczarnych włosach i wnikliwym spojrzeniu. Maria była jej koleżanką z liceum i właśnie przyjechała na kilka dni z Londynu stęskniona za rodziną.
-Koleżanka jak koleżanka. Po co to wielkie halo – myślałam skonfundowana. -Mało to mamy koleżanek...Czułam się zawiedziona. - Może męski striptiz byłby ciekawszy? – szepnęłam w ucho Ewki.
Gdy już przełknęłyśmy tę wątpliwą niespodziankę, przyszedł czas na oddanie się plotkarskim rozgaworom.
Co? Gdzie? Kiedy? Po co? Dlaczego?
Mnóstwo pytań. I jeszcze więcej odpowiedzi. Zrobiło się głośno jak w ulu. Brakowało tylko miodu.
Było miło. Jeszcze milej, gdy Ewka zaserwowała nam swoje arcydzieło pod nazwą tatar i jeszcze milej, gdy otwierałyśmy kolejną butelkę.
Nigdy nie doskwiera nam nuda.
Maria się wpasowała. Okazała się miłą dziewczyną.

Atmosfera osiągnęła stopień wrzenia jak to u nas zawsze bywa. I wtedy Mirka wyłożyła karty na stół. Dosłownie.
Okazało się, że koleżanka z Londynu jest jasnowidzką i wróżką. I jeżeli mamy ochotę, chętnie nam powróży.
Nie powiem. Trochę nam zrzędły miny. Oczami wyobraźni widziałam moje głupkowate lico. Spojrzałam na Ewkę i wybuchnęłam śmiechem. Jej usta przybrały kształt kukułczego jajka. Oczy zawiesiły się na ścianie. Ciężkie jak z ołowiu nie były w stanie wydać ani jednego mrugnięcia.
Poczułam się niezręcznie. Niech będzie wróżka. Ale nie na boga jasnowidzka! Już widziałam oczami wyobraźni jak rozbiera mnie na części. Jak moje myśli znajdują ujście na zewnątrz. Zostają konkretnie nazwane i przefiltrowane. Moje dobre i złe uczynki. Poczułam schodzące ze mnie powietrze. Podniosłam oczy. Tylu głupkowatych twarzy naraz nie widziałam. Przydałaby się sweet focia.

-Która pierwsza – zachęcała Mirka.
Oczywiście przed szereg wyskoczyła beztroska Ewa, po której wszystko zawsze spływało jak po kaczce. Otrzepywała tylko piórka.
Maria usiadła przy małym stoliku i w skupieniu rozłożyła karty. Długo przyglądała się figurom. W pokoju zaległa kująca w uszy cisza. Słychać było nasze głośnie oddechy. Nadstawiłam uszy.
Ewka mimowolnie potakiwała głową potwierdzając zdarzenia z przeszłości. Czekała jednak na to co będzie. To zawsze budzi ciekawość i zarazem niepewność.
Najbardziej zainteresowała ją wielce prawdopodobna zmiana pracy i nieoczekiwany wyjazd.
Stwierdziła, że póki co nic się jej nie kroi. Ale jest zawsze otwarta na propozycje.
-To jeszcze nie w tej chwili – dodała wróżka. - Jesień wszystko zmieni - uściśliła.
Mirka dowiedziała się o nowej miłości, w sidła której wpadnie po same uszy. Na samo słowo miłość prychała i wierzgała nogami, jakby chciała odsunąć od siebie nowinę.
-Niedoczekanie. Nigdy się już nie zakocham. Nigdy! - zaklinała.
-Słowa. Słowa. Słowa. Uczucie cię dopadnie i polegniesz – nie miała złudzeń jej koleżanka.

Najtrudniejszy pierwszy krok. Tak było i z nami.
Nie za bardzo miałyśmy ochotę słuchać, co też szykuje nam los. Po co wiedzieć za dużo. Lepiej żyć w błogiej nieświadomości. Potem jednak Maria obudziła w nas ciekawość.
-Przecież moje życie się nie zawali – pomyślałam sobie. - Potraktuję karty z przymrużeniem oka. Cierpliwie czekałyśmy na swoją kolej.
Maria nie wchodziła z butami w nasze wnętrze. Była konkretna w przekazywaniu informacji. Dawała skazówki.
Spotkanie z wróżką było dla nas nowym doświadczeniem. Dałyśmy się ponieść emocjom. Jeżeli coś w przyszłości zagra, będzie miło.
Najważniejsze jednak, aby zachować dystans i nie czekać z założonymi rękami.




poniedziałek, 8 lutego 2016

Na przekór tradycji

Mimo że od Blue Monday minęły już ponad dwa tygodnie, to ja w dalszym ciągu jestem pod wpływem Przygnębiającego Poniedziałku, a właściwie przygnębiających poniedziałków. Cały styczeń jawi się mi jako jedna czarna dziura.


Psycholodzy twierdzą, że styczniowy depresyjny poniedziałek to nic innego jak kumulacja negatywnych emocji, które nagromadziły się w końcówce roku.
Ich teoria w moim życiu w ogóle się nie sprawdza.
Bo końcówka roku była dla mnie nadzwyczaj udana. Miałam dobrą energię. Chęć do działania. Wszystko szło mi jak z płatka. Święta spędziłam w miłej rodzinnej atmosferze w otoczeniu życzliwych mi osób. Sylwestra wspominam po dzień dzisiejszy i chętnie bym go powtórzyła za rok.

Podobno przygnębiają nas noworoczne postanowienia, a tak dokładnie to brak ich realizacji. Jeszcze dwa lata temu byłam bardzo ambitna. Ambitna oczywiście w pisaniu. Pod koniec grudnia zaszywałam się w swoim pokoju. Wyciągałam notes, w którym zapisywałam swoje pomysły. Brałam do ręki długopis nieświadomie wkładając jego końcówkę w otwór gębowy i obgryzałam do żywego a właściwie martwego materiału. Myślałam, co by tu w swoim życiu zmienić,  z czego zrezygnować. Słowo raz pięknie napisane usypiało na białych kartkach i pozostawało niezrealizowanym postanowieniem. Zaglądałam po roku, czytałam tę swoją listę pobożnych, wydumanych życzeń i przecierałam oczy ze zdumienia. Że też coś takiego mogło narodzić się w mojej głowie! Gdybym była osobą pijącą lub zażywającą używki, mogłabym uznać, że byłam pod wpływem.
A ja tu byłam pod wpływem własnej głupoty, podążałam za modą. Bo wszyscy muszą mieć postanowienia, bo tak wypada... Ja przecież nie jestem gorsza.

Gdy psiapsióły pytały, co słychać w sprawie postanowień noworocznych, odpowiadałam że są i będę je realizować. Oczywiście wiedziałam, że to się nie uda. Ale nie mogę sobie nic zarzucić. Miałam przynajmniej dobre chęci. Choć podobno dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Wychodzę z założenia, że jak się ma ochotę, to już jest jakaś pozytywna cząstka. Wiem, że niewielka, ale przecież nie jestem drobiazgowa i się nie czepiam.

W tym roku zignorowałam tradycję i poczułam się lekka jak ptak. Nic mnie nie goni. Nie mam żadnych papierkowych zobowiązań. Nie udaję, że coś uda mi się zrobić. I otwarcie przyznaję się znajomym, że niczego nie postanowiłam. A i tak tydzień później bez przymusu spowodowanego słowem pisanym zaczęłam się uczyć języka niemieckiego.

Kolejna rzecz, która podobno wpływa na kiepskie samopoczucie i deprechę, to zaciągnięte świąteczne kredyty. Było pięknie, tłusto i bogato. Teraz czas zejść na ziemię, wysupłać kasę i zacząć spłacać zgodnie z powiedzeniem płacz i płać.
A ja kredytów też nie miałam.
Co zatem się stało? Co za zmora mi doskwiera?

Zaraz w pierwszych dniach stycznia wybrałyśmy się z córką na wyprzedaże. Wróciłyśmy zadowolone, choć wkurzone na to jak nas klientów się traktuje. Wszystkie triki dozwolone. A więc najpierw podwyżka, a potem symboliczna obniżka. Albo wszystko od i tu pada cena 50 zł, gdy tymczasem w stercie ciuchów wisi byle jaki łach w tej cenie. A reszta kosztuje dużo więcej. Chwyty poniżej pasa, bo naiwny klient i tak kupi.
Na szczęście nie byłyśmy naiwne...
Kupiłam zatem uroczą sukienkę, którą potrzebowałam na bal karnawałowy. Wybraliśmy się z grupą przyjaciół. Jedzenie było marne, na co narzekał cały wieczór mój małżonek mięsożerca, a wtórowali mu koledzy.
My natomiast pozostałyśmy głuche na ich marudzenie i okupowałyśmy parkiet do ostatniego tchu wychodząc z założenia, że z pustym żołądkiem lepiej się tańczy. A nocne obżeranie jest niewskazane i zarazem szkodliwe.
Zabawa trwała do białego rana. Wytańczyłam się i wyskakałam. Nastrojowo zwyżkowałam. Na drugi dzień cholernie bolały mnie nogi. Ale nie narzekałam, bo każda przyjemność ma swoją cenę.

Moja druga połówka wyjechała.
Zrobiło się smutno i nijako.

Za oknem zaszalało. Śnieg walił bez przerwy. Gęste płatki białego puchu przybierały na intensywności. Z przerażeniem patrzyłam jak pierzynka monstrualnie się powiększa. Nie powinnam być zaskoczona, bo to przecież zima. Przygnębienie schowałam do kieszeni. Ubrałam płaszcz, zarzuciłam kaptur i zeszłam do garażu.
Czas zacząć odśnieżanie. Cały podjazd pokrywała gruba warstwa śniegu. Złapałam za łopatę i rozejrzałam się bezradnie. Od czego by tu zacząć? Łopata za łopatą. Ręce bolały od ciężaru. W krzyżu łupało. Ale podążałam chyżo. Musiałam przecież jechać do pracy. Wiosłowałam równo. Aby tylko się przekopać. Wróciłam do domu potwornie zmęczona na uginających się nogach. Poczułam dobrą energię. Wysiłek przywrócił mi siły witalne.
Córka widząc mój dobry nastrój stwierdziła, że zamiast narzekać powinnam codziennie machać łopatą. I chyba coś w tym jest.

Niestety endorfiny zadziałały tylko na trochę, Potem przyszła odwilż, parszywe wiatrzysko i deszcz. Jesienny deszcz w środku zimy. Jeszcze tylko tego brakowało. Dzień w dzień i kolejny. Bez umiaru Jak na złość. Nawet pogoda dopasowała się do stanu przygnębienia.
Luty nie zaskoczył pozytywnie. Pieska aura utrwaliła się na dobre i nie zamierza opuścić ziemskiego padołu. Już nawet przestałam oglądać pogodę. Bo i po co.
Radosny za to okazał się tłusty czwartek. Kupiłam kilkanaście pączków. Zajadałyśmy z Zuzią z apetytem. Córkę po kolejnym zemdliło. Dała czas odpocząć żołądkowi i z uśmiechem pałaszowała resztę. Nawet kolację odpuściła. Uśmiechałam się do lukrowanego ciastka wypełnionego konfiturą i dobrze mi było.
Zauważyłam, że tłusty czwartek wyzwolił w ludziach pozytywne nastawienie. Byli mili, uprzejmi, nie burczeli. Jeden dzień dobroci. Dobrze, że chociaż tyle.

Mój nastrój powoli zaczyna zwyżkować. Są to drobne kroczki. Ale najważniejsze, że widać pozytywne symptomy.
Jeszcze trochę, myślę sobie i wybudzę się z dziwnego zimowego i nie zimowego snu. I przyjdzie wiosna. Ta prawdziwa niosąca radość i pozytywną energię.
Dam radę.
I zapomnę o jakimś tam poniedziałku.


wtorek, 19 stycznia 2016

Dlaczego kobiety kłamią

Monika zaprosiła nas do siebie. Było to spotkanie co najmniej dziwne, gdyż wizyty u niej można by policzyć na jednej ręce. I to nie dlatego, że nie lubiła odwiedzin koleżanek. Wręcz odwrotnie. Jako osoba bardzo towarzyska lubiła bywać i lubiła gościć u siebie. Na przeszkodzie stał jej gburowaty małżonek nie znoszący obcych w domu.


Jeszcze na początku małżeństwa Monika próbowała z nim walczyć. Zwłaszcza, że przed ślubem był bardzo rozrywkowy. Lubił bywać. Lubił towarzystwo. Aż tu nagle z dnia na dzień wyszło szydło z worka. Szybko okazało się, że okazał się oszustem matrymonialnym. Tak oceniła go Monia. Bo żeby tak od razu pokazać swe prawdziwe oblicze. Nic nie zostało z miłego, spontanicznego chłopaka. Na jego miejscu pojawił się zgorzkniały ponurak. Na dodatek jeszcze pełen złośliwości.

Monika skrzyknęła nas szybciutko, gdyż mężulek udał się na dwudniową delegację. Dzieci sprzedała do ukochanych dziadków.
Chata wolna. Stawiłyśmy się ochoczo wiedząc, iż szykuje nam się miły wieczór. Tym bardziej, że nie wiadomo, kiedy taka następna okazja się trafi. Trzeba korzystać.

Widok trochę nas zdziwił. 
Kanapa, fotele, krzesła, a nawet stół były okupowane przez ciuchy. Całą furę ciuchów. Spodnie, bluzki, sukienki i inne fatałaszki. Od razu rzuciłyśmy się jak sępice do oglądania. Wyrywałyśmy je sobie z rąk. I zaraz zabrałyśmy się za przymierzanie. W stercie ciuchów wypatrzyłam moją wymarzoną kieckę. Wyciągnęłam ją z bałaganu i z zazdrości nie mogłam powiedzieć ani słowa. Spojrzałam z wyrzutem na Monikę. Elektryzowałam ją wzrokiem. Ciskałam gromy. Pałałam ogniem. Zajęta rozmową nie zauważyła mojego wzroku bazyliszka.
Polowałam na nią przed świętami. Jednak cena wydawała mi się zbyt wygórowana. Czekałam na przeceny. Zaraz po nowym roku wybrałam się na wyprzedaże z nadzieją kupna sukienki. Niestety nie było po niej śladu. Ktoś mnie ubiegł. Nie wiedziałam tylko, że to moja koleżanka.

-Co na to Jarek? Co powiedział na te zakupy?- zapytałam z zainteresowaniem.
-Żartujesz – nie było to pytanie, raczej mocne stwierdzenie. I puknęła się wymownie w czoło. -Ten sknerus dostałby zawału. Uważa, że ciuchów mam za dużo i powinniśmy oszczędzać. Choć na swój samochód pieniędzy nie żałuje.
Monika swoje zdobycze trzymała u mamy. Teraz, gdy wyjechał, przyniosła ciuchy do domu.
-Schowam do szały i tak się nie zorientuje. On nie ma do tego głowy. Na modzie się nie zna. Siedzi w tych swoich komputerach. Gdy pyta mnie, czy to nowe, okłamuję go i wciskam kit, że mam to od dawna. I mam święty spokój.

Wanda odwróciła się od lustra, gdzie podziwiała swoją smukłą sylwetkę wystrojoną w ciuchy Moniki robiąc przy tym głupie miny.
-Wiecie, ja to robię już od dawna. Udaję, że nie ma sprawy. To takie małe nieszkodliwe kłamstewka - stwierdziła. Czasem im mniej się wie, tym lepiej. A i w domu mam święty spokój.

I w ten oto sposób narodził nam się nowy temat do rozmowy. Zaspokoiłyśmy swoją ciuchową ciekawość trochę zazdroszcząc Monice upolowanych okazji.
Spojrzałyśmy na siebie wymownie i wybuchnęłyśmy śmiechem.
Tylko Jolka patrzyła na nas podejrzliwie i postanowiła wziąć w obronę nasze połówki.
-W małżeństwie powinna być szczerość – powiedziała bardzo poważnie. Ja swojego Wojtka nie oszukuję.

Nie przyjęłyśmy wyciągniętej rękawicy i zignorowałyśmy jej słowa. Każda z nas wiedziała swoje. Siadłyśmy przy stole racząc się przyniesionymi trunkami. Monika wyjęła z barku kolejną butelkę. Po co chodzić dwa razy. Zapowiadała się niezła dyskusja. Temat wspomagany procentami mógł doprowadzić do zaskakujących wniosków.
-Gdzieś kiedyś wyczytałam, że kłamstwo mamy zapisane w genach – przytoczyłam cytat. -Kłamią zarówno kobiety jak i mężczyźni. Z tym, że my to robimy częściej – kontynuowałam.
Dziewczyny przytaknęły ochoczo głowami i posłały wymowny uśmiech. Zapewne każda z nich zobaczyła oczami wyobraźni swoje kłamstwa. Póki co usta zasznurowały na supełek. Ale tylko na chwilę. I już rozwiązały się języki.
Oczywiście, nie mogło być inaczej. Od razu weszłyśmy na temat seksu, który karmi się największą ilością kłamstw.
Monika miała w tej materii dużo do powiedzenia. Lubiła zaglądać na babskie strony i teraz dzieliła się z nami wiedzą.
-Wiecie, że ponad 40 procent kobiet udaje orgazm – zdradzała szczegóły. -Ponad 50 procent wykręca się od seksu przysłowiowym bólem głowy.
W tym momencie pomyślałam sobie, ile razy w moim małżeństwie przechodziłam ból głowy dosłownie rozwalający mi czaszkę. Z tymi orgazmami też różnie bywało.
Na to dictum Edytę parsknęła śmiechem. Nie mogła przestać. Dostała od Moniki potężnego kuksańca, przy okazji rozlewając czerwone wino na biały obrus. I tak nie pomogło.
-Właśnie wczoraj posłużyłam się tym drobnym kłamstewkiem – wyznała. - I to nie pierwszy i ostatni raz.
Wszystkie jak jedna miałyśmy za uszami. No cóż. Takie jest życie.

Edyta przytoczyła jeszcze inne sytuacje, w których posługujemy się zmyśloną prawdą.
Chodzi oczywiście o naszych małżonków.
Chcą być macho, chcą być twardzi, silni i nieustępliwi. I my ich utwierdzamy w tym przekonaniu, że tacy właśnie są. Niech usłyszą to, co chcą usłyszeć. Każdy z nich chce być silnym tygrysem, a nie kogucikiem. Tak naprawdę do dobrze wiemy jacy oni są. A prawda mogłaby być okrutna i bolesna.
Dobrze przecież mieć w domu takiego macho, choć jest on tylko wymyślony, tak jak mój udawany ból głowy.

Do późnej nocy plotkowałyśmy jeszcze na tematy damsko – męskie. Już bez zagłębiania się w szczegóły. Alkoholu ubywało, tematów przybywało.




poniedziałek, 4 stycznia 2016

Przetańczyć całą noc

Ten Sylwester zaplanowałam kilka miesięcy wcześniej. Wszystko było zapięte na ostatni guzik. Grube swetry i spodnie czekały w szafie. W szafce połyskiwały wyścielone kożuchem buty. Tym razem balowa suknia była dodatkiem. W górach wynajęta chata.


Już na początku grudnia zaczęły ogarniać nas pogodowe wątpliwości. Ignorowałam niepokojące informacje. Zaklinałam deszcz. Cały czas karmiłam się nadzieją, że co jak co, ale w górach śniegu nie zabraknie. I wyobrażałam sobie tę moją sannę z pochodniami i grzańcem, przykryta ciepłym kożuchem. Już widziałam oczami wyobraźni woźnicę poganiającego konia. Słyszałam stukot końskich kopyt. I skrzypiący śnieg pod naporem ciężaru sań.
Taki był mój wymarzony śnieżny Sylwester. Drzewa przykryte puszystą pierzynką. Delikatne płatki śniegu zwilżające twarz. Rozgwieżdżone niebo i księżyc rzucający poświatę na górskie przełęcze. Po sannie górskimi szlakami, pełnymi zakrętów, wąskich dróg i pagórków czekać nas miała zabawa w góralskiej chacie przy góralskiej kapeli.

Tuż przed świętami przestaliśmy się łudzić. Nasze plany topniały w tempie porównywalnym do topniejących resztek cennego śniegu na górskich stokach.
Szybko trzeba było zmienić plany. Z łezką w oku, ciężko wzdychając upchnęłam głęboko w szafie gruby sweter i spodnie. I zaczęłam dumać. Tuż po świętach zebrałyśmy się z dziewczynami w moim domu, aby przedyskutować problem. Drugie połówki zostały w domach, gdyż wiadomo było, że zaakceptują każdą naszą propozycję. Choć oni także cieszyli się na ten górski wypad.
Do głowy nie przychodził nam żaden pomysł. Od razu na początku odrzuciłyśmy domówkę. Bal także odpadał. Ostatnio zraziłam się to tej formy zabawy. Zawsze było coś nie tak. A to kiepski zespół, marne jedzenie, za duży ścisk. Co to za zabawa, gdy na swoich plecach czujesz oddech nieznajomego i nie masz gdzie postawić stopy.

Siedziałyśmy więc przy stole ze skwaszonymi minami. Nawet wino nam nie smakowało. Słychać było jak nam tryby pracują. Powolne skrzypienie nienaoliwionych zębatek. Jedna na drugą spoglądała z nadzieją, że stanie się cud i ktoś z góry odwali za nas robotę. Milczenie przedłużało się w nieskończoność.
Nieoczekiwanie Magda uśmiechnęła się promiennie. Znałyśmy tę minę zwiastującą zwycięstwo. Wlepiłyśmy w nią gały próbując wyczytać cokolwiek z jej twarzy. Nie wydała z siebie ani jednego słowa. Trzymała nas złośliwie w napięciu przedłużając do granic możliwości kującą w uszy ciszę.
W końcu zlitowała się nad biednymi owieczkami.
-Mam koleżankę, której mąż jest leśniczym – zdradzała powoli szczegóły. - Mieszkają daleko od miasta w głuszy. Wśród lasów i zwierząt. Tylko oni i natura. Mają dużą leśniczówkę. Zadzwonić do niej? - zadała retoryczne pytanie.
-Bierz słuchawkę do ręki. Natychmiast – krzyknęłyśmy gremialnie.
Magda z komórką w ręce przeszła do drugiego pokoju. Długo konferowała. Czekałyśmy w napięciu na odpowiedź. Propozycja była kusząca. Tylko czy gospodarze nie mają innych planów.
Magda przydreptała z radosną nowiną. Leśniczanka zgadza się przyjąć naszą ośmioosobową grupę. Tak się szczęśliwie złożyło, że Sylwestra organizują właśnie u siebie. Z nami będzie równa trzydziestka.
-To już większa impreza – pomyślałam.

Ewa leśniczanka miała się odezwać następnego dnia, aby poinformować nas, co mamy przygotować. Obowiązywały balowe kreacje. Nowy Rok miał być witany przy ognisku, przy blasku żarzących iskier. Przewidziano pieczone kiełbaski. A zatem mój gruby sweter i spodnie przydadzą się jeszcze.
Nasi małżonkowie bardzo się ucieszyli. Następnego dnia udali się na alkoholowe zakupy.
Ewa przesłała meilem listę dań do przygotowania z informacją, że oczekuje nas o dziewiętnastej. Rozdzieliłyśmy między siebie zakupy. Ja wzięłam się za mięsiwa. Magdzie przypadły oczywiście ryby, w przyrządzaniu których była mistrzynią.

W tym roku wyjątkowo postanowiłam nie kupować sobie kreacji sylwestrowej. W końcu żadna ze mnie celebrytka i świat się nie zawali, gdy wystąpię w tej samej sukience.
W czwartkowe popołudnie w wyśmienitych nastrojach wyruszyliśmy na sylwestrowy bal. Mieliśmy do pokonania ponad 150 kilometrów.
Dobrze, że w samochodzie była nawigacja, bo inaczej trudno byłoby w tej leśnej głuszy znaleźć leśniczówkę. Po zjeździe z głównej drogi skręciliśmy wąską dróżką w gęstym lesie. Po kilkunastu kilometrach droga rozjaśniła się udekorowaną świecidełkami bramą. Wjechaliśmy na podwórko. Wszystkie okna były rozświetlone. W progu przywitała nas głośna muzyka. Towarzystwo bawiło się w najlepsze.

Ewa zaprowadziła nas do dużej kuchni, gdzie rozstawiłyśmy wiktuały. Tam gospodyni zorganizowała bufet. Panowie wyciągnęli butelki i poustawiali w pokoju na stoliku. Szybka prezentacja. I tak za chwilę nie pamiętałam żadnego imienia.
Tuż po jedenastej męska część zajęła się przygotowaniem ogniska. A my zmianą kreacji. Niespodziewanie ścisnął siarczysty mróz. Założyłam drugą parę skarpet i otuliłam grubym wełnianym szalem. Jeszcze tylko rękawiczki i kaptur na głowę. Przy ognisku strzelały korki od szampana. Za chwilę już jadłyśmy gorące kiełbaski, które parzyły usta. Tańce, wyginańce, a nawet hołubce aby nie zamarznąć.

Dobrze po północy Ewa zaproponowała powrót do domu. Szybko pobiegliśmy do leśniczówki. Ręce miałam zmarznięte, a palce u stóp pomimo dodatkowej pary skarpet zesztywniały.
Gorąca herbata, akohol i ognista samba rozgrzały nas w szybkim tempie.
Leśniczówka była duża. Zmęczeni zabawą mogli zaszyć się w ciemny kąt i odpocząć, aby potem dołączyć do wirujących.

Dopiero po szóstej najbardziej wytrwali tancerze kładli się spać. Miejsca było dosyć. Nikt nie spieszył się z powrotem do domu. Dobrze po ósmej do kuchni zaczęli schodzić się pierwsi goście otuleni jeszcze snem. Wyciszeni, spowolnieni, przygaszeni. Energetycznie opustoszali. W południe leśniczy zaproponował nam trzeźwiący spacer po lesie. Trzaskający mróz szybko mnie obudził i dotlenił. Czułam się rześka i wypoczęta. Choć przytupywałam zmarzniętymi nogami.

Do domu wróciliśmy przed północą. Zadowoleni, wytańczeni i naładowani pozytywną energią.

Mogę powiedzieć, że był to jeden z moich najlepszych Sylwestrów.