Siedem grzechów kobiety

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Karpie nie mają głosu

Tegoroczne święta mają być inne. Bez sprzątania, biegania po sklepach, zbędnych zakupów. Takie życzenie noworoczne postawiłam prze sobą w ubiegłym roku. Dodałam jeszcze, podkreślając ze trzy razy, aby wbić sobie do głowy MOŻLIWY WYJAZD. 


I oto mamy grudzień, minęło dwanaście bitych miesięcy i moje postanowienie noworoczne, jak zresztą inne również, legły w gruzach.
Bo jak tu przeciwstawić się tradycji?
Już w październiku wiedziałam, że z wyjazdu nici. I wcale nie o finanse rozbiła się cała sprawa. Na drodze stanęła rodzina, czyli mama, brat z żoną  i dorosłymi już synami, którzy preferują polską tradycję. A więc rodzinna atmosfera, mnogość prezentów pod choinką.

Magia przygotowań.

Przedświąteczny zawrót głowy, pitraszenie, mieszanie. Lubię, kiedy smaki miksują. Lubię aromatyczną woń bigosu, zapach smażonego karpia i gotowanych grzybów, zapach prażonego maku, słodycz pieczonego ciasta.
A swoją drogą uwielbiam ten moment, kiedy każdy dorosły niczym dziecko skrada się do choinki, aby położyć tam swoje kolorowe paczuszki tak, aby nikt nie dostrzegł. Nastrój udziela się nie tylko dzieciom,ale  i nam starym koniom, co świadczy, że gdzieś tam w środku  drzemie w nas cząstka malucha. Jak cudownie dać się zaczarować i powrócić choć na chwilę do cudownych czasów dzieciństwa.
Chłopcy, trochę dziwnie to brzmi w odniesieniu do dorosłego chłopa, uwielbiają jeszcze wspólne kolędowanie, suto zastawione stoły i byczenie się przed telewizorem. Gdy przypominam moim bratankom, jak odgrażali się, że ich święta będą inne, mówią, że do tradycji dorośli. A poza tym nie można się odciąć od tradycji, jak twierdzi prawie trzydziestoletni Marcin, kiedy do ich głów, już od kołyski wtłaczano świąteczne zwyczaje.
- Nie da się ciotka, po prostu się nie da – śmieje się do mnie szelmowsko. - A poza tym ja wcale nie chcę. Nie wyobrażam sobie świąt bez całej rodziny, dużej świeżej choinki, kolorowych świecidełek, zupy grzybowej, pierogów z kapustą i grzybami, barszczyku, ryb w różnych konfiguracjach. Noc wigilijna musi być zwieńczona pasterką.

Moja mama już cały grudzień nuci kolędy. Bóg się rodzi, Wśród nocnej ciszy, słyszę od rana do wieczora. Moja córka chętnie zasiada do pianina i akompaniuje babci.
I co roku te same pytania.
- Babciu, jakie potrawy przygotowywała twoja mama? -wciąż ta sama ciekawość.
- A na pasterkę chodziłaś?
- Czekaliście na pierwszą gwiazdkę?
- Masz już opłatek?
Babcia Jadzia po kolacji wigilijnej wyciąga z szuflady pożółkły nadszarpnięty zębem czasu śpiewnik z kolędami, który towarzyszy wigilijnym spotkaniom od ponad pół wieku. Wyśpiewana historia tradycji bożonarodzeniowej.

A ten cudowny moment wręczania i rozpakowywania prezentów, gdy dzieciarnia wierci się niecierpliwie na krzesłach, nie mogąc  doczekać się tej najważniejszej dla nich chwili. Z uwagą wpatruje się w nestorkę rodu, świdruje wzrokiem, jakby chciała przyspieszyć ten czarowny moment.
I nagle  - A teraz zobaczymy, czym nas obdarował Gwiazdor? - pada długo oczekiwana zachęta do susa pod choinkę. Ileż radości, śmiechu, zabawnych sytuacji.

Magia świąt.

Mój małżonek przyjmuje prezenty, jest miły, uprzejmie dziękuje. Ale jego myśli kierują się do kuchni, do tych zapachów, które drażnią, rozkojarzają i wypełniają każdą cząstkę ciała. Tam ze stołu puszcza oko makowiec z podwójną ilością bakalii, sernik polany gęsto gorzką czekoladą i piernik, który trzy dni wcześniej dojrzewał w chłodnym miejscu. I nęcił, ćwiczył silną wolę.
Gdy na pięknie udekorowanym stole pojawiają się deserowe talerzyki, a w środku bożonarodzeniowe słodkości, on już widocznie rozluźniony jako pierwszy rzuca się na deser. Reflektuje się jednak,  nad  podziw aktywny, podaje, przysuwa, dokłada biesiadnikom.  Na koniec ładuje na swój trochę mały talerzyk solidną porcją makowca, nie żałuje sernika, dopycha piernikiem. To są święta. Nawet żona, czyli ja, nie marudzę, że nie powinien tak się obiadać.  Trzy dni luzu, dogadzania sobie, bez zrzędzenia drugiej połówki. Potem sam zrezygnuje, bo zgodnie z naszą tradycją przejadania się, czas po świętach aż do sylwestra będzie postny.
Jak mówiła przed laty moja czteroletnia córcia “pojadłabym jeszcze, ale brzuszek nie przyjmuje”.

Nie chcę, nie umiem, nie potrafię odciąć się od tradycji. Nawet wtedy, gdy zamiast puszystego śniegu, z nieba lecą strugi rzęsistego deszczu.
A wyjazd odłożę do przyszłego roku, ale jak zawsze z dużym znakiem zapytania.

Magia świąt.

niedziela, 14 grudnia 2014

Popatrz oczami kochanki

Elżbietę porzucił mąż. Rano spakował walizkę i lakonicznie oznajmił, że odchodzi. Głośniej niż zazwyczaj zamknął drzwi  i zostawił za sobą mgiełkę dobrej wody kolońskiej, która jeszcze przez kilka godzin informowała, że tu mieszka jej mężczyzna. A właściwie, że mieszkał.


Do Eli słowa docierały z opóźnieniem. Bezwolnie usiadła w fotelu ze swoją ulubioną małą czarną, od której zwykle zaczynała dzień. Nagle kawa straciła swój smak. Zapach, który dotychczas z uczuciem pieścił jej podniebienie, drażnił i drapał w gardle. Odsunęła filiżankę, z której upiła zaledwie kilka łyków i wolnym krokiem udała się do pokoju męża, który od dzisiaj nie chciał już być jej mężem.
Tyle wspólnie przeżytych lat, dwoje dorosłych dzieci, które rozjechały się po kraju, aby zdobywać wykształcenie. Po prostu mnie zostawił – myślała rozżalona – tak, jak zostawia się stary płaszcz czy buty.
W pokoju nic się nie zmieniło. Zauważyła, że z szafy zniknęła bielizna, kilka koszul, swetrów, garnitury. Miejsce, gdzie dotychczas leżał laptop, było puste.
- Może to tyko chwilowy kaprys – łudziła się nadzieją - Maciek na pewno by mnie nie opuścił. Jesteśmy, a może byliśmy, nie wiedziała czy ich związek jeszcze trwa czy należy już do przeszłości, dobrym małżeństwem.

Usiadła w jego ulubionym fotelu, wzrok  przykłuła leżąca na podłodze kartka papieru, która najwidoczniej ześlizgnęła się z biurka. To było pismo Maćka. Piękne kaligraficzne litery, jak spod sztancy, zawsze podziwiała jego kunszt.
- Droga Elu – tak zaczynał się list, w którym Maciek na dwóch stronach tłumaczył się ze swojej decyzji.
Czytała z niedowierzeniem. Wydawało się jej, że byli zgodnym i udanym małżeństwem. Zdarzały się turbulencje, jak to w związkach bywa, ale dogadywali się. Mieli wspólne zainteresowania, pasje i marzenia, które realizowali. Podążali tą samą drogą. Tak jeszcze myślała przed chwilą.
Maciek widział to ich wspólne pożycie zupełnie inaczej. Już na wstępie zaznaczył, że w jego życiu nie ma żadnej innej kobiety. Chce być po prostu sam. Decyzja dojrzewała w nim przez wiele lat, szukał tylko  odpowiedniego momentu. Nie chciał krzywdzić dzieci i czekał aż dorosną. Zdaniem Maćka ich małżeństwo istniało tylko na papierze. Tak naprawdę, to żyli razem, ale osobno. Gdzieś po drodze zagubiło się uczucie. Nie było żaru i bliskości, a w sypialni wiało nudą.

Elżbieta westchnęła głęboko, z oczu popłynęły łzy. Słowa raniły, czuła się skrzywdzona i nieszczęśliwa. Nie była w stanie czytać dalej. Odsunęła kartkę. Przyjęła pozycję embrionalną, aby zgnieść w sobie cały swój ból.
Wypłakiwała zebrane żale i pretensje. W ułamku sekundy runął jej misternie budowany świat.
Poczuła dziwny chłód. Natychmiast wyszła z pokoju do swej ciepłowni, w której czuła się najlepiej. Otworzyła butelkę ulubionego chianti. Myśli i uczucia buzowały w niej jak ogień w kominku. Jeszcze wczoraj szykowała mu śniadanie do pracy, podawała czysta koszulę, poprawiała przekrzywiony krawat i pocałunkiem życzyła miłego dnia.
Przecież rozmawiali, o pracy, o dzieciach, wspólnie robili zakupy, raz w roku wyjeżdżali na urlop. Byli razem. Maćkowi najwyraźniej to nie wystarczało.

Zmęczona myślami i wypitym trunkiem usnęła  w fotelu. Zbudził ją poranny chłód i ból zwiniętego w korkociąg kręgosłupa. Podniosła się z trudem rozprostowując połamane kości. Szybko uzupełniła płynami wewnętrznie wysuszony organizm i pobiegła pod prysznic zmyć z siebie nieświeżość fizyczną i psychiczną. Najpierw gorące a potem zimne strumienie wody hartowały jej drobne ciało. Zmarznięta owinęła się w puchaty szlafrok, stopy wsunęła w kożuchowe kapcie. Zaparzyła jaśminową herbatę i z gorącym kubkiem w ręku udała się do swojego pokoju, zabierając po drodze list od Maćka.

Słowa czytane po raz drugi, bolały tak samo. Maciek także czuł się winnym rozpadu ich małżeństwa. Był konkretny. Nie uznawał półśrodków, starannie dobierał argumenty. Widać było, że bardzo się starał, aby wszystko dokładnie wyjaśnić.
Przypominał przy okazji, że wcześniej próbował  rozmawiać o ich małżeństwie, o swoich oczekiwaniach i marzeniach.
- Pamiętasz, moja droga – czytała połykając łzy – że wielokrotnie prosiłem o chwile czułości, o czas dla mnie. Prosiłem, abyś czasem zainteresowała się mną, ale nie jak kolegą, czy starym mężem. Pragnąłem, żebyś tak jak przed laty, spojrzała na mnie oczami kochanki. Nie widziałem dawnego blasku w twych oczach, gdy cię przytulałem. Dla ciebie zawsze  nie był ten czas,  nie ta pora. Pochłonęły cię własne sprawy i świat, w którym było coraz mniej miejsca dla mnie. To chyba nie grzech, że pragnę uczuć, seksu i namiętności. Taka jest moja natura. Pamiętasz naszą ulubioną piosenkę Natalii Kukulskiej “im więcej ciebie tym mniej”, mnie właśnie było coraz mniej.

Maciek odezwał się po trzech dniach. Przez chwilę miała nadzieję, że zmienił zdanie i chce wrócić do domu.
- Elu, daj spokój – poważny ton zmroził jej entuzjazm – chcę zabrać kilka rzeczy. Pozwolisz?
- Oczywiście – odpowiedziała łamiącym się głosem. - Możesz przyjść, kiedy zechcesz.
Maciek pojawił się przed południem, kiedy wyszła do pracy. Widocznie nie był gotowy na spotkanie.

Od rozstania minęło kilka miesięcy. Maciek dzwoni do niej co jakiś czas. W jego tonie słychać troskę i zainteresowanie. Jest oszczędny w słowach. Ela każdą rozmowę z mężem odchorowuje silnym bólem głowy i niedyspozycją psychiczną.

Nie pogodziła się z odejściem męża. Ma nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone.

niedziela, 7 grudnia 2014

Miłość z wiertarką w tle

Powoli ogarnia nas przedświąteczna gorączka. Dwoimy się i troimy, aby tylko zdążyć ze wszystkim na czas. Generalne porządki i zaglądanie w najmniejszy zakamarek, by wydobyć mały kłąb kurzu. Torby, siaty i siateczki świątecznych wiktuałów i produktów, którymi będziemy raczyć podniebienia najbliższych. Trzy dni świętowania, miesiąc przygotowania. To nasza tradycja. A na tradycji nie ostrzy się zębów.


PREZENTY. 
Bardziej zapobiegliwi kompletują je już od jesieni.
Co kupić?
 Za ile?
 Komu?
Trzy magiczne pytania i szperanie po sklepach.

W sobotę wraz z rodziną odwiedziłam jedną z galerii handlowych. Świąteczną atmosferę czuć było wszystkimi  zmysłami. Drażniły węch, słuch i wzrok. Pięknie przystrojone drzewka z feerią różnokolorowych światełek, świąteczne melodie. Ku mojemu zaskoczeniu było jeszcze w miarę spokojnie. Choć co poniektórzy do kas podjeżdżali z wózkami wypełnionymi po brzegi.
W widocznym miejscu wisiał slogan reklamowy, który kłuł w oczy i pod którego treścią podpisuję się całą sobą.

PREZENT TAK JAK  RIPOSTA POWINIEN BYĆ TRAFIONY.
Nic dodać nic ująć.

Hasło tak głęboko zapadło mi w pamięci, że po powrocie do domu, zrobiłam prezentowy rachunek sumienia. Zajrzałam do szafek, pootwierałam szuflady i komody i powyciągałam liczne podarunki świąteczne, które w żaden sposób nie pasowały do mojego wnętrza. A ile swetrów i bluzek pooddawałam innym, bo nie odpowiadał mi fason lub kolor. Dziwne kubki, kieliszki, bibeloty pasujące  do babcinych ścian. Kosztowne nietrafione perfumy.
Pamiętam jak przed laty moja przyjaciółka przywiozła mi zza oceanu perfumeryjny hit, w którym zakochały się amerykanki. Cała Ameryka kropiła się perfumami Dune, bardzo kosztownymi zresztą. Alicja wydała ostatnie dolary, chcąc sprawić mi przyjemność. Oczywiście, że bardzo się ucieszyłam i gorąco podziękowałam. Następnego dnia tuż przed świątecznym śniadaniem spryskałam się leciutką mgiełką ekskluzywnego drobiazgu. Czar prysł. Zbyt ostre i słodkawe nuty zapachowe nie odpowiadały mi. Widocznie moja europejska natura nie dorosła do wielkiego świata.

Przyglądałam się różnym maskom przywożonym z egzotycznych krajów. Dawno temu wcisnęłam je w kąt i najzwyczajniej w świecie zapomniałam. W szeregu ustawiałam kadzidełka i świece zapachowe, których woni nie znoszę. Pomyślałam, że w ramach świątecznych porządków, czas najwyższy pozbyć się niepotrzebnych śmieci.
W kolorowym pudełku odkryłam różowe kapciuszki na obcasiku, z czubkami pokrytymi puszkiem, które podarowała mi jakaś ciotka. Leżą sobie biedniutkie i czekają, nie wiem na co. W osobnym puzderku znalazłam gruby naszyjnik z zielonymi paciorkami, który ani razu nie zaszczycił mojej szyi, ponieważ nie lubię koloru zielonego i kolczyki wytłaczane zielonymi kamykami.
Kremy, pudry do twarzy, to już osobna bajka. Najczęściej nie pasowały do mojej cery, a zdarzały się, że uczulały. Rozdawałam je potem moim koleżankom, które chętnie szperały w ładnych pudełeczkach. I  na szczęście zawsze znajdowały swojego amatora.

Moja rodzina po latach bardzo często bezmyślnego obdarowywania się prezentami, poszła po rozum do głowy. Od paru lat wcześniej informujemy siebie nawzajem, co ewentualnie chcielibyśmy dostać pod choinkę.  Najbliżsi na przykład wiedzą, że dla mnie najpiękniejszym podarunkiem jest książka. Ostatnio moja córka na Mikołaja dostała powieść Musierowiczowej, co ją niezmiernie ucieszyło. Potwierdza się zasada, że jabłko pada niedaleko od jabłoni.

Ale biję się w piersi, że nie zawsze pomysł na prezent spotykał się z aprobatą drugiej osoby. Mam tu, niestety, siebie na myśli.
Kilka lat temu stoczyłam ostry bój z moim małżonkiem, który zapytany o rodzaj prezentu, powiedział, że ucieszyłby się bardzo z nowej wiertarki, bo stara ledwo dyszy i niebawem wyda ostatnie tchnienie.
Potraktowałam to jak żart. Ale on nie żartował. Jak to wiertarka! Buntowały się moje szare komórki. Co to za prezent, jakieś narzędzie do pracy... Nie taki prezent widziałam dla niego pod choinką.

A co kobieca natura brała pod uwagę.
Elegancką koszulę, krawat, portfel, dobry alkohol
Żadna wiertarka nie będzie mi tu straszyć pod choinką.

Wiertarkę odrzuciłam stanowczo i kazałam małżonkowi wybierać z przedstawionej listy. On zdecydowanie negatywnie odniósł się do moich propozycji, ja do jego.
Miły prezentowy nastrój przytłoczyła gradowa chmura. Podarunki zamiast nas zbliżyć, niespodziewanie wywołały karczemną awanturę i ciche dni. Pomroczność jakaś. Jesteśmy dorośli, a zachowujemy się jak gówniarze. Mąż nie zgodził się na kolejne ciuchy, ja w takiej sytuacji uniosłam się honorem i zapowiedziałem, że żadnego prezentu nie przyjmę. Nie osiągnęliśmy kompromisu i po raz pierwszy miejsce pod świątecznym drzewkiem było puste. Czuliśmy się nieswojo, nadrabialiśmy miną. Zwłaszcza, że nasze dziecko nie przyjmowało do wiadomości bajkowego tłumaczenia, że byliśmy niegrzeczni i Mikołaj nas ukarał.

Kiedyś przy okazji wygadałam się mojej przyjaciółce od serca, że moje miłosne szczęście zburzyła jakaś tam wiertarka. Gdy opowiedziałam Ance o bożonarodzeniowej zmorze, ona popukała się wymownie w głowę.
 - Stara a głupa- nie szczędziła słów krytyki. - Zawsze wydawało mi się, że stać cię na więcej - fukała. - Nie myślałam, że jesteś egoistką.
Próbowałam się bronić, ale moje tłumaczenie było nieporadne, a argumenty mniej niż przekonywujące. W końcu zamilkłam, gdyż zauważyłam, że zniżam się do poziomu, którego nie chcę nazywać po imieniu.
Dla niej ta nieszczęsna wiertarka była jak najbardziej słusznym prezentem. Męskim prezentem, jak zaznaczyła. Po czym pokazała mi skarbczyk Andrzeja, gdzie piętrzyły się różnorodne narzędzia.
- Zobacz – wyciągnęła chyba lutownicę, potem jeszcze małą wkrętarkę i podręczny zestaw majsterkowicza – to wszystko prezenty ode mnie. Andrzej otrzymał je pod choinkę, na imieniny, a zestaw śrubokrętów na rocznicę ślubu. - Żebyś wiedziała, jak on się zawsze cieszył, a potem chwalił przed kolegami.
 - Masz rację, stara bździągwa ze mnie – kajałam się przed nią. - Ale człowiek uczy się przez całe życie – szukałam rozgrzeszenia..

Gd wieczorem umościłam się wygodnie w fotelu i oddałam codziennej kontemplacji, doszłam do przekonania, że wybierając prezent swojej drugiej połówce, myślałam przede wszystkim o zaspokojeniu swojej próżnej babskiej natury.

Teraz, jeśli mój małżonek sobie tylko zażyczy, mogę mu kupić pod choinkę nawet piłę mechaniczną.






















niedziela, 30 listopada 2014

Gołe biusty górą

Patrzenie na kobiece piersi wydłuża życie, taki slogan reklamowy funkcjonował w latach dziewięćdziesiątych. Jeżeli potraktujemy hasło dosłownie i odniesiemy do czasów współczesnych, to mężczyźni będą żyli wiecznie. Nie wiem tylko, czy fakt ten ich ucieszy, czy raczej zasmuci.


Gołe biusty to temat numer jeden dzisiejszych mediów. Świat kręci się wokół cycków. Wszyscy się na nich znają i chętnie o tym rozprawiają.
Patrzę na biustowe szaleństwo z przymrużeniem oka, podobnie jak na ogłupiające reklamy cudownych kremów które z mocą skalpela w błyskawicznym tempie odmładzają naszą twarz o dziesięć, a nawet dwadzieścia lat.
No cóż,pomarzyć zawsze można, ale na pewno nie dam się wciągnąć w spiralę szaleństwa.

Ostatnio bezpośrednio na adres mojej internetowej poczty przyszedł meil, który mnie wyprowadził z równowagi.
Powoli oswajam się z propozycją pożyczek, okazji wyprzedażowych, wyjazdowych, upiększających. Drażni mnie jednak forma, z jaką zwracają się do mnie firmy i osoby prywatne. Aby zdobyć moje zaufanie piszą do mnie po imieniu, czasem dodając pani. To znaczy, że zostały przełamane wszelkie lody i od tej pory jestem już ich dobrą znajomą. Odczytuję tę ich nachalność jako próbę naruszenia mojej prywatności, ale walka z nimi to jak walka z wiatrakami.

Ostatni meil, o którym wspomniałam, wprawił mnie w zdumienie, gdyż dotyczył mojej własności cielesnej pod nazwą piersi. Otóż jakiś, pożal się doktor, zwracając się do mnie jak do koleżanki, po imieniu, oferował mi zabieg powiększenia piersi z rozłożeniem płatności na raty.
Ludzki pan chce mi pomóc - choć ja akurat absolutnie takiej pomocy nie potrzebuję - spełnić marzenie, ale nie moje - o cyckach w rozmiarze, każda tu sobie może dopisać jaki chce. Poczułam się w tym momencie jak przedmiot, który ktoś chce modelować udając przy tym, że  rozwiąże mój finansowy problem.

Moje piersi zawsze mi się podobały, choć nie spełniają norm obowiązujących w dzisiejszych czasach. Nie są ani za małe, ani za duże, dla mnie w sam raz. Mój małżonek również twierdzi, że biust mam owszem, owszem, choć nie są to balony, które nachalnie wyzierają z każdej strony kolorowych pisemek.

Ostatnio oglądałam program poświęcony aktualnym modowym trendom. Dziennikarze, udający że znają się na wszystkim, poruszyli temat, którego nie można ominąć- a mianowicie damskich biustów. Przysłuchiwałam się z ciekawością dywagacjom i akurat ich stwierdzenia były rzeczowe i trafne.
Świat oszalał na punkcie piersi. W kraju nad Wisłą jak zawsze stajemy na czele peletonu. Musimy być najlepsi. Prowadząca program stwierdziła, iż sprzedaż kolorowych gazet i wszelkich tabloidów wzrasta proporcjonalnie do ilości wyeksponowanych cycków, im więcej widać tym lepiej. Najlepiej sprzedają się gołe piersi, reszta może być zakryta. Zasłonięty biust to klęska na całej linii. Wszystkie celebrytki i pseudo gwiazdki prężą się więc do kamery, ściskają te swoje atrybuty kobiecości udoskonalonymi biustonoszami. Im bardziej ściśnięte i podniesione, tym lepiej. Opancerzone, muszą być oszczędne w ruchach, aby nie zdeformować z trudem ułożonych piersi. Jeden nieprzewidziany gest może spowodować, że wyskoczy ona z  krepującej materii i zacznie  żyć własnym życiem.

Sukienki są tak szyte, aby pokazać jak najwięcej, wraz z brodawką, a potem udawać, że przypadkowo się odsłoniła. W świecie celebrytek panuje moda na operacje powiększenia piersi. Jeszcze do niedawna, przyznanie się do zabiegu, było wstydliwe. Mówiono raczej o cudownych masażach, kremach, teraz powiększenie biustu należy do dobrego tonu i nobilituje. Dobrze się takim zabiegiem pochwalić.
Prowadząca dodała, że gwiazdka nie istnieje, jeżeli nie pokaże piersi. Stąd też te wielkie dekolty do pasa z różnymi wcinkami i zapinkami. Niedawno na przykład Dżoana zaprezentowała nam nowe możliwości pokazania piersi. Ostatnia ekspozycja biustu Kingi Rusin przyćmiła nawet polityczne perturbacje za miedzą. Może to i sposób na zaistnienie w tym szalonym świecie.

Moda golizny i dużych dekoltów zawładnęła również codziennością. Ulica eksponuje biust. Nie ważne, czy to pociąg, autobus, galeria handlowa. Gołe biusty górą. Na nogach kozaczki i ciepłe spodnie, ale piersi muszą być odkryte. Dekolt duży, aby odsłonić jak najwięcej. Trzeba iść na całość.

Niedawno mój znajomy, który pracuje w urzędzie, opowiadał, że jego biurowe koleżanki powariowały. Wszystkie jak jedna eksponują piersi. Gdy ostatnio jedna z nich - właścicielka dorodnego biustu -  pochyliła się nad biurkiem, gołe piersi prawie dotykały jego twarzy.
- Czułem się zażenowany i zniesmaczony – mówił. - Gdy delikatnie zwróciłem jej uwagę, żeby może nie zakładała takich bluzek i nie wciskała mi swoich piersi pod nos, nie dość że mnie ofuknęła, to jeszcze się obraziła. Na dodatek potem rozpaplała, że jestem seksista. Podobają mi się kobiece piersi i nie mam nic przeciwko, kiedy na przykład są one eksponowane w odpowiednich miejscach, na spotkaniach towarzyskich czy balach – widać było, że pobudził swoją wyobraźnię.
Jarek oznajmił, że jego koledzy także borykają się z podobnymi problemami w pracy. Ostatnio nawet męska część rozmawiała z szefem. Ale też już na wstępie zaznaczył, że nie piśnie na ten ten temat ani słowa. Z damską stroną nie zamierza w ogóle rozmawiać, aby nie zostać posądzonym o złe intencje. Choć, jak przyznał, jego także drażni ta moda.

A zatem mój kolega i inni również muszą się liczyć, że nachalnie eksponowane cycki mogą im obrzydzić życie. Ale homo sapiens zniesie wszystko, aby nie zepsuć wzajemnych relacji damsko-męskich.

Mój małżonek tak, jak każdy mężczyzna lubi popatrzeć na ładne piersi.
- Ładnie i subtelnie wyeksponowane cieszą męskie oko i podnoszą nasze libido -ocenia. - Natomiast epatowanie biustem w codziennych relacjach budzi niesmak, albowiem wszystko ma swój czas i miejsce - konkluduje.

niedziela, 23 listopada 2014

Teściowa zmarnowała mi życie

Wielka miłość. Piękny ślub. Przysięga przed ołtarzem deklarująca miłość aż po grób. Wiara w szczerość uczuć i intencji. Anielski uśmiech panny młodej, radość w oczach jej oblubieńca. A potem życie usłane różami. Sen, jawa i gdzieś pomiędzy proza życia.


Rafał i Ewa poznali się na urodzinach wspólnych znajomych. Porozmawiali, pożartowali, ale pierwsze spotkanie nie przyniosło książkowego żaru, nie rozbudziło nawet płomienia. Po kilku miesiącach wpadli na siebie w jednym z centrów handlowych. Rafał zaproponował kawę w pobliskiej kawiarni. Krótka niezobowiązująca rozmowa, bo czekały na nich obowiązki. On kurtuazyjnie poprosił o numer telefonu, Ewa nie odmówiła.
O dziewczynie przypomniał sobie pod koniec roku. Zbliżał się Sylwester, narzeczona, a właściwie już była narzeczona, wyjechała do Anglii i nie zamierzała wracać. Uczucia Rafała osiągnęły temperaturę zimową. Tamten związek uznał za zakończony.

Kolega organizował wypad noworoczny w góry. W Szczyrku miał przytulny dom. Szykowała się świetna zabawa połączona z krótkim wypoczynkiem. Znajomi tylko przyklasnęli, zażyczyli sobie koniecznie kulig z ogniskiem i grzanym winem. Emil kusił. Rafał miał ochotę, ale był sam. I wtedy przypomniał sobie o urodzinowej dziewczynie.
Nie musiał jej długo przekonywać, a odmowy obawiał się najbardziej. Ewa nie miała sylwestrowych planów. Kilka dni później mknęli całą grupą trzema samochodami wypchanymi po brzegi świątecznymi przysmakami.
Szampańska zabawa do białego rana, slalom po górach gęsto przykrytych białą pierzynką. I godzina po godzinie, dzień po dniu, kiedy rodziła się ich miłość. Do domu wracali już jako para, zakochani i szczęśliwi.

Gdy Rafał poprosił o  rękę Ewy, przyszli teściowie nie kryli rozczarowania. To był mezalians. Nie takiego zięcia sobie wymarzyli. To nie wyśniony książę, który miał zaprowadzić ich córkę do ołtarza. On kiedyś wybitny trener, ona żona znanego męża korzystająca lekką ręką z jego pieniędzy i z uroków życia. Teraz żyli skromnie, ale pociąg do blichtru i przepychu wciąż tlił się w ich umysłach.
Córeczka tatusia bywała na salonach, ale ku rozpaczy rodziców żaden z bywalców nie zapałał do niej uczuciem.
Oni wciąż wierzyli i czekali.
Rafał świetnie zarabiał, był dobrym i uczciwym człowiekiem. Wartościowy facet, ale to nie ten świat.

Wesele musiało być wystawne, na pokaz. Tak zażyczyli sobie teściowie. Za życzeniami nie szły, niestety, pieniądze. Przyszły pan młody ubrał do ślubu nie tylko swoją ukochaną, ale i rozkapryszoną świadkową -siostrę Ewy. Na wesele poszły wszystkie oszczędności Rafała, który uznał, że miłość nie ma ceny.  Był zakochany do szaleństwa, a pieniądze... rzecz nabyta.

Prawie setka gości bawiła się wyśmienicie, a teściowa i tak niezadowolona kręciła nosem.
Na początku zamieszkali wspólnie z rodzicami Rafała. Duże mieszkanie, każdy miał swoją przestrzeń. Mama Rafała, przemiła kobieta, dała synowej wolną rękę. Nie mieszała się do młodych i żyła własnym życiem. Szczęśliwy małżonek zajął się zarabianiem, aby jego ukochanej nie zabrakło ptasiego mleka. Ale Ewa już po miesiącu nie kryła irytacji. Krępowali ją teściowie, nie podobało mieszkanie. Wszystko było nie tak. Coraz częściej przebąkiwała o przeprowadzce. Rafał prosił, aby dali sobie czas, bo jego na razie nie stać na zakup nowego lokum.
Ewa całe dni spędzała u rodziców. Wracała do domu przed powrotem męża. Obiadami zajęła się mama Rafała.

Gdy dowiedział się, że zostanie ojcem, był najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Przyszła matka stała się opryskliwa. Chodziła nadąsana, cała w pretensjach. Nieustannie użalała się nad swoim losem. Mama uspokajała Rafała i tłumaczyła, że winne są hormony, a wszystko zmieni się po narodzinach dziecka.
Rafał zakochał się w córce od pierwszego wejrzenia. Ewa powoli zbierała siły po ciężkim porodzie. On z babcią Julki przejął wszystkie obowiązki. Czas mijał, a Ewa nadal tkwiła w zamkniętym świecie. Niespodziewanie  zażyczyła sobie powrotu do rodziców.
Na nic zdały się tłumaczenia. Rafał nie miał nic do powiedzenia. Zresztą nie po raz pierwszy i ostatni.
Szybką przeprowadzkę do dużego domu zorganizowali teściowie. Ewa odzyskała zdrowie, ale w uczuciach powiało chłodem. Cały czas spędzała z rodzicami, którzy nie mieli nic do roboty. Nowy zastrzyk gotówki - przecież dobrze zarabiający zięć nie odmówi – podniósł nie tylko ich standard życia, ale obudził dawne wspomnienia. Zaczęły się przyjęcia, życie ponad stan, zabawa.
Ewa zmieniła się na niekorzyść. Była pod wyraźnym wpływem matki. Burczała, wymagała, narzekała  i nie dawała nic w zamian. Rafał z przerażeniem zauważył, że jego żona zaczyna przypominać teściową.

Rano, tuż przed wyjściem do pracy, na stole czekała długa lista zakupów, bo wieczorem przychodzili goście. Po południu zmęczony zakasywał rękawy i brał się za sprzątanie,  gdyż  domownikom nie przeszkadzały kłęby kurzu i brudne łazienki. W nocy żona smacznie spała, a Rafał wstawał do płaczącej Julii. Brakowało czasu na sen. Dom tętnił życiem, a on marzył o ciszy i spokoju. Za to Ewa błyszczała, szczęśliwa jak nigdy, brylowała w towarzystwie, gdy on po cichu wycofywał się do swojego pokoju, aby złapać kilka godzin snu. Pochłonięta wielkopańskim stylem życia, zapomniała o mężu.

Rafała spotkałam jesienią. W pierwszej chwili go nie poznałam. Skurczył się w sobie, poszarzała twarz z wyraźnymi oznakami zmęczenia. Nie było w nim radości życia.
Zaszyliśmy się w kącie malutkiej kawiarenki. Rozmowa nie kleiła się. Nie chciałam pytać, on najwyraźniej nie chciał mówić.
Otwierał się powoli. Przecież facet się nie żali, radzi sobie z problemami.
-Wszystko mnie przerosło. Nie mam już siły – do głosu doszły emocje. - Nie wiem, co robić. Kocham Ewę, ale nie mogę tak żyć. Teściowie traktują mnie jak skarbonkę do zarabiania pieniędzy. Lekceważą. Moja żona zawsze trzyma ich stronę. Nawet nie chce ze mną rozmawiać. Stała się oziębła – głos mu się łamał.
Z przerażeniem patrzyłam na rozsypującego się Rafała. Chodząca dobroć, której najbliżsi nie potrafią uszanować.
Zastanawiałam się przy okazji, jak to się dzieje, że los stawia na drodze dobrych ludzi różnych popaprańców.
 -Wyprowadźcie się. Zaraz. Natychmiast – namawiałam Rafała do podjęcia zdecydowanych działań. - Jeśli chcesz ocalić małżeństwo, musisz ją zabrać od matki
-Ewa się nie zgodzi – znam ją. - Nie zapewnię jej takich warunków.
- Co ty mówisz-  rozzłościł mnie swoją naiwnością. -To ty zapewniasz im te luksusy. Ty dajesz kasę. Oni nie mają nic oprócz żądań. Jeśli się nie zgodzi, to znaczy, że jej na tobie nie zależy. Wtedy odejdź. Daj jej czas na ochłonięcie. Niech przewartościuje swoje życie i zrozumie, co dla niej ważne.

Propozycja zmiany miejsca zamieszkania, zakończyła się wielką awanturą. Dom trząsł się w posadach. Ewa krzycząc i płacząc zapowiedziała, że nigdzie się stąd nie ruszy.
- W takim razie, ja się wyprowadzam – zagroził Rafał.
Ewa nie wierzyła w pogróżki. Do tej pory nigdy się jej nie przeciwstawił. Była pewna, że Rafał będzie śpiewał tak, jak ona zagra.
Jakież było jej zdziwienie, gdy po pracy nie wrócił do domu. Wysłał esemesa, że wynajął sobie mieszkanie. A Ewa, jeśli zmieni zdanie, może do niego zadzwonić.
Nie za bardzo przejęła się nową sytuacją. Była pewna, że po kilku dniach wróci do domu.  Spokojnie czekała.
Po miesiącu zdenerwowana zadzwoniła, żeby się nie wygłupiał i wracał.
Potem były kolejne telefony już mniej kategoryczne, bardziej proszące.
Wszystko się zmieni. Wróć – zapewniała.
- Chcę być tylko z tobą, a nie z tobą i twoimi rodzicami. Dorośnij – rozłączył się.
Matka Ewy nie zostawiła na zięciu suchej nitki i wciąż buntowała córkę.
- Jak on mógł tak się zachować i jeszcze wydziela ci pieniądze -  skrzeczała. Widać było, że najbardziej boli ją brak gotówki.
Natomiast ojciec wykazał się dojrzałością i przekonywał, że nie powinna rezygnować z Rafała, bo to dobry mąż i ojciec.
Po kilku miesiącach, gdy zrozumiała, że nic nie ugra, zadzwoniła do Rafała, że chce zacząć wszystko od nowa i przeprowadzi się do niego.

Pierwsze tygodnie nie były łatwe. Musieli się z powrotem nauczyć być razem. Zapomnieć o tym, co było i wybaczyć. Powoli odbudowywali swoją miłość i zaufanie.

Dziś nadal są razem. Julka kończy właśnie studia. Tworzą zgrany tandem i nie pozwalają nikomu mieszać się w swoje życie.

niedziela, 16 listopada 2014

Wieczny synuś mamusi

Krysia wypiła małą czarną dwoma dużymi łykami, parząc sobie przy okazji niemiłosiernie usta. Nie była skora do rozmów. Zbywała mnie półsłówkami. Bardzo się spieszyła. Myślami była już w domu, gdzie czekał na nią niedokończony obiad. Jej prawie 30-letni synuś wracał niebawem z pracy, a ona z przygotowaniami tkwiła daleko w lesie.


Dla Krystyny Wojtek, nazywany wciąż Wojtusiem, był synem mamusi, malutkim chłopczykiem, o którego nieustannie trzeba dbać. Rano na starego chłopa czekało śniadanie przygotowane do pracy. Po powrocie i obowiązkowym prysznicu zasiadał jak basza do stołu, a mama spełniała jego każdą zachciankę.  Potem wychodził do swojej narzeczonej i wracał późną nocą. Krysia za każdym razem obowiązkowo dzwoniła do syna z pytaniem, czy przygotować kolację.  Ona także prała i prasowała synkowi koszule, sprzątała pokój, w którym walała się porozrzucana bielizna i papierki po słodyczach.

Wojtek niczym wybitny aktor czarował Krysię słowami.
 -Nikt tak nie gotuje, jak moja mama – wychwalał ją pod niebiosa przy każdej okazji.
- A jakie pyszne kanapeczki mi przygotowuje – czule patrzył w oczy swojej rodzicielki i posyłał komplement za komplementem.
Krysia chodziła dumna jak paw. A na jakąkolwiek krytykę ze strony swojego męża, reagowała furią.

Stanowili świetną parę, doskonałe się rozumieli. Niestety, syn był powodem wiecznych kłótni.
Marcin nie mógł znieść, że żona całe swoje życie podporządkowała synowi, że jest na każde jego zawołanie. Gdy mówił o nieodciętej pępowinie, Krystyna z pianą na ustach atakowała go słowami. Wszelkie uwagi ignorowała. Miłość do syna przyćmiła jej zdrowy rozsądek. Rozpostarła nad nim skrzydła jak kwoka nad kurczętami.

Marcin wielokrotnie przeprowadzał męską rozmowę z synem. Mówił o dorosłości, odpowiedzialności i samodzielności. Wojtek niby się z nim zgadzał, ale i tak robił swoje. Ostatnia ostra dyskusja, kiedy to nakazał synowi wyprowadzkę, zakończyła się karczemną awanturą i histerią Krystyny, która nie wyobrażała sobie pustego gniazda. Walczyła o niego jak Rejtan.
Marcin poszedł za ciosem i spotykał się również potajemnie z narzeczoną Wojtka.
Byli parą od wielu lat, a o ślubie nawet nie wspominali. Weronika twierdziła, że ona chce mieć męża, wiele razy proponowała, aby z nią zamieszkał. On jednak migał się z odpowiedzią i wciąż tylko obiecywał. Ostatnio dziewczyna postawiła Wojtka pod ścianą i dała mu miesiąc na podjęcie decyzji. Albo ślub, albo rozstanie. Na razie synuś mamusi korzysta z matczynej opieki, cudownie czuje się pod jej skrzydłami. Którą opcję wybierze? - czas pokaże.

Inna moja znajoma, właścicielka biura architektonicznego, jest matką dwóch dorosłych synów. Obydwaj mieszkają pod rodzicielskim dachem. Są po studiach i nadal korzystają z dobrodziejstw mamy. Starszy jest bardziej odpowiedzialny i nawet przebąkuje o kupnie mieszkania, do którego Iwona chce się dołożyć. Poza tym jego narzeczona, mała drobną kobietka delikatna i krucha z zewnątrz, o wewnętrznej sile Herkulesa, nie pozwala sobie w kaszę dmuchać. Ona rządzi w związku i nie uznaje półśrodków, z czego Iwona bardzo się cieszy.

Drugi młodszy, rozpuszczony przez babcię, pomimo 25 lat, jeszcze nie dorósł. Nie przywiązuje się ani do pracy, ani do dziewczyny. Jest skrajnie nieodpowiedzialny. Gdy mama po kolejnej awanturze i niespełnionych obietnicach wyrzuca go z domu, ten pakuje się bez zmrużenia okiem i przeprowadza dwie przecznice dalej, do babci. W małym mieszkanku o każdej porze dnia i nocy czeka na niego pokój z czystą pościelą, smaczny obiadek. Babcia też nie odmawia grosza kochanemu wnukowi, który potrzeby ma duże, a z kieszeni wieje pustką. Ostatnio na przykład zatankowała mu samochód, bo wybierał się na wycieczkę. Babcia pomimo osiemdziesięciu lat na karku jest jeszcze dziarską staruszką i co najważniejsze ma wysoką emeryturę, o której my w przyszłości będziemy mogli tylko pomarzyć.
Co zrobi Łukasz, gdy pewnego dnia babcia zejdzie z tego padołu? Będzie to dla niego bardzo bolesne lądowanie.
Łukasz jest teraz wolny jak ptak, wyleguje się na kanapie i jak na absolwenta filozofii przystało, oddaje się filozoficznym rozważaniom, poszukując nowej teorii usprawiedliwiającej jego nieróbstwo. Po kilku miesiącach porzucił pracę, która rzekomo nie spełniała jego oczekiwań. Jest póki co na etapie poszukiwań, tak jak Ferdek z Kiepskich.

Znam wiele rodzin, gdzie niestety dorośli synowie funkcjonują niczym święte krowy. Matki z całych sił próbują przedłużyć dzieciństwo swoim malutkim, w ich mniemaniu, synkom, a stare byki – posłużę się dosadnym określeniem mojej wiekowej ciotki- chętnie wykorzystują  ich dobre serce.

Zauważyłam, że córki - płeć przecież słabsza, szybciej dorastają, usamodzielniają i chętniej opuszczają rodzinne gniazdo. Chcą żyć, w przeciwieństwie do swoich braci, na własny rachunek.

Model włoski tzw. mammone, gdzie dorośli synowie za społecznym przyzwoleniem bardzo długo nie opuszczają rodzicielskiego gniazda, coraz częściej  znajduje naśladowczynie w kraju na Wisłą.

Cudownie jest być wiecznym dzieckiem swojej zapracowanej mamusi.

niedziela, 9 listopada 2014

Samotność jest przereklamowana

Popularna i mocno reklamowana singielka ostatnio jest w defensywie. Życie w samotności, okazuje się puste, jałowe i niespełnione. Bo troski, które dzielimy z drugą osobą, są dwa razy mniejsze, a radości dwa razy większe.



Na ostatnie babskie spotkanie wybrałyśmy październikowy weekend. Halina wyszła z pomysłem, aby pożegnać na chwilę domowe pielesze i oddać się pełnemu relaksowi. Udostępniła nam swój letni dom na mazurskiej wsi, który o tej porze roku stoi pusty.
Małżonek Haliny pojechał tam dzień wcześniej, napalił w kominku, przytargał drzewo na opał.  Gdy dotarłyśmy na miejsce w piątkowe popołudnie, ogień rozkosznie buzował i otulał miłym ciepłem drewniane wnętrze. Na stole stała butelka naszej ulubionej whisky z życzeniami miłej zabawy.
Wypiłyśmy po małej szklaneczce, wiktuały zostały włożone do lodówki i poszłyśmy się rozpakować.

Plan był taki – dużo spacerów po pobliskim lesie, byczenie się i to, co lubimy najbardziej – wieczorne rozmowy do świtu. I nie przeszkadza nam, że budzimy się zachrypnięte z mocno nadwyrężonymi strunami głosowymi.

Zauważyłam, że nasze drugie połówki przychylnym okiem patrzą na dziwną niedyspozycję żon. Szczególnie mój mąż, który przy każdej okazji stwierdza, że za dużo mówię. Baba  im nie zrzędzi, mają swoja ulubioną ciszę. A, gdy rzucamy groźne spojrzenie, a z naszego zmaltretowanego gardła wydobywa się niewyraźny charkot, nasz małżonek z uśmiechem padalca, ciepłym głosem mówi:
-Głośniej kochanie, nie wiem, o co tobie chodzi.
Stać nas wtedy tylko na wiejący mrozem kontakt  wzrokowy, machnięcie ręką i wycofanie się do swojej  dziupli. Bo wypoczynek jest nam w tym momencie niezbędny.

W sobotnie południe nasze gardła funkcjonowały na najwyższych obrotach, jak silnik sportowego samochodu. Kilkugodzinny spacer, symbioza z jesienną naturą i ostre powietrze, zaostrzyły nasze apetyty. Lodówka pustoszała w zastraszającym tempie. Pożerałyśmy smakowite kąski i alkoholizowałyśmy się, ale rozważnie, oszczędzając nasze siły na późniejszą porę.

Organizm nieprzyzwyczajony  do takiej aktywności i podwojonej dawki świeżego powietrza, odmówił posłuszeństwa i domagał się chwili odpoczynku. Każda z nas zaszyła się w swojej dziupli. Wieczór, a w następstwie noc wymagały od nas pełnej dyspozycyjności zarówno fizycznej jak i psychicznej. Te godziny były dla nas najważniejsze.

Gdy zapadł mrok, zasiadłyśmy na kanapie. Ogień wesoło buzował w kominku. Podrzucone drwa smagały białą szybę i trzaskały jak sztuczne ognie nad nadmorskiej plaży.

Gdy rozebrałyśmy na części z zegarmistrzowską precyzją bieżące tematy, a przez miesiąc nazbierała ich się pełna sakwa, Anka pociągając  duży łyk szlachetnego trunku ze swojej szklaneczki, nagle stwierdziła:
-Uważam, że bycie singlem jest przereklamowane- i chwyciła za flaszeczkę, aby uzupełnić niedobór  powstały wskutek wzmożonej ochoty na procenty.
Wiedziałam, że to jedno zdanie wywoła małe trzęsienie ziemi,gdyż w naszej grupie były dwie zatwardziałe singielki, prawie od urodzenia. I jedna ex singielka,  którą ze skorupy samotności wyrwała strzała Amora o imieniu Ignacy. Imię mało romantyczne, ale miłość płynąca z jego serca zapisała się złotymi zgłoskami, nie tylko w sercu Luśki, ale i w naszym, jako przykład heroicznej walki o swoją oblubienicę. Dziś Luśka żałuje, że Ignacy do jej serca zapukał tak późno.

-Widocznie lubisz spędzać czas na praniu, sprzątaniu, gotowaniu i słuchaniu marudzeniu swojego faceta – odpaliła pierwsza singielka.
Dla Marioli bycie w związku równało się tylko z obowiązkami, nakazami i zakazami. Żadnych przyjemności.
-Dobrze się czuję sama ze sobą i nikogo do szczęścia nie potrzebuję. Mam świetną pracę, swoje pasje. Nikt mi nie przeszkadza. A gdy dopada mnie seks, zawsze na podorędziu mam kilku samotnych, którzy nie uznają zobowiązań – dodała z triumfem.
-A miłość?- zapytałam. - Dzielenie radości i smutków? - dociekałam.
-To tylko problemy. Miłość to ból, cierpienie, niespełnienie i wieczna tęsknota – wyliczała wyświechtane frazesy druga singielka.
-Ale są też szczęśliwe związki. Miłość, która sprawia radość, dodaje skrzydeł – w obronie uczuć wystąpiła Emilka.
-Naoglądałaś się filmów i naczytałaś harlekinów – podsumowała złośliwie.
Ty i Mariola boicie się bliskości, macie problem same ze sobą- odezwała się wyraźnie wkurzona Luśka. -Weszłaś w tę swoją skorupę, schowałaś się za sztywnym pancerzem i bronisz go jak dziewica orleańska. -Mnie kiedyś też się wydawało, że najlepiej samotnie maszerować przez życie. Marszruta jednak mnie zmęczyła. Ignaś jest przede wszystkim moim przyjacielem. Żyje mi się łatwiej, mam poczucie bezpieczeństwa. Miło wieczorem po męczącym dniu wesprzeć się na męskim ramieniu i podzielić radości i smutki na dwoje -westchnęła i uśmiechnęła się do swoich myśli.
- Z nikim, niczym nie muszę i nie chcę się dzielić - przerwała Mariolka. - Żyję po swojemu.

Dyskusja nie przyniosła żadnych rozstrzygnięć. Wiadomo było, że żadna z nas nie przekona drugiej strony do swojej racji.
Wybieramy swoją drogę i każda podążą nią w wybrany przez siebie sposób.

Pomyślałam, że ja też żyję po swojemu w moim związku. Trochę rodzinnie i trochę samotnie, bo samotności też potrzebuję. A mój małżonek nie przeszkadza mi ani w mojej pracy, ani w realizacji moich pasji.

niedziela, 2 listopada 2014

Jesienna melodia miłości

Nie lubię jesieni. Szarość za oknem, gęste krople deszczu rytmicznie uderzające o parapet intensyfikują moją melancholię. Drzewa ogołocone z liści pozbawione życia. Puste gałęzie złowrogo wywijają na wietrze. A jeszcze kilka tygodni temu zachwycałam się feerią barw, spektaklem kolorów w delikatnych promieniach odchodzącego lata. 


Jesień od zawsze kojarzy mi się z przemijaniem, odejściem kogoś bliskiego. Nagła strata i tęsknota za kochankiem, który znika i pozostawia nas w rozsypce.  Pustka, której nie sposób wypełnić. Kolejne dni nie przynoszą ukojenia, potęgują uczucie osamotnienia.

Pada.
Kolejny deszczowy dzień. Szyby płaczą deszczowymi łzami.
Kap, kap, kropla za kroplą. Szukają się, uderzają w siebie, przenikają nawzajem. Niebo spowite granitowymi chmurami.
Spieszę się do pracy. Okutana szalikiem, z parasolką w ręku podejmuję heroiczną walkę z silnym wiatrem. Kieruję się do przejścia podziemnego. Gdzieś z oddali dobiegają dźwięki muzyki. Są coraz bardziej wyraziste.
Skąd tu radio? -zadaję sobie pytanie. Intensywnie wsłuchuję się w dźwięki. Są coraz jaśniejsze. Melodia staje się czytelna, a jej ciepła fala wypełnia każdą cząstkę zmarzniętego ciała.
Nagle przy ścianie dostrzegam młodego mężczyznę. Jego zwinne palce tańczą po strunach gitary, jakby dotykały kochankę. Oddają całą gamę uczuć. To melodia miłości. Struny drżą, szepczą, łkają, krzyczą, buntują się. Jak kobieta w ramionach swojego oblubieńca. Muzyka porywa swoją lekkością, delikatnością i sugestywnością. Zatrzymuję się. Zamykam oczy.

TRWAJ CHWILO.
Wokół mnie coraz więcej osób. Stoją zadumani i zasłuchani. Skupieni w swoich myślach, lekko kołyszą się w rytm melodii.

Zaczarowana muzyka.

Zaczarowany świat.

Zimne ascetyczne miejsce wypełnia ciepło dźwięków. Nagle z pięknego snu wyrywa mnie stukot nadjeżdżającego pociągu. Z oporami wracam do rzeczywistości. Inni też nie chcą się rozstać się z ulotną chwilą. Przyspieszam kroku. Muzyka jest we mnie. Czuję jej zapach, smak, który drażni podniebienie i przenika do serca. Delektuję się nią jak wykwintnym daniem. Nucę  fragment. Cała jestem muzyką.

Smutek odchodzi. Uśmiecham się.

Dzień mieni się barwami jesieni. Szaro bure liście przybierają złocisty odcień,  a gałęzie tańczą w rytm zasłyszanej melodii. Nawet deszcz przestał padać.
Z kłębiących  ciężkich chmur wypuszcza delikatne promienie jesienne słońce i ociepla moją twarz. Z przyjemnością mrużę oczy. Widzę świat w innych barwach.

Muzyka pachnie odchodzącym babim latem.

niedziela, 26 października 2014

Królowa zakupów

Ewę spotkałam w sobotnie popołudnie w jednym z centrów handlowych. Buszowała wśród wieszaków i regałów. Była w swoim żywiole. Do pokaźnej sterty ciuchów leżących na ladzie, donosiła nowe. Z wypiekami na twarzy, uwijała się jak w ukropie. Bluzki, sweterki, spodnie, sukienki, szaliczki, zajmowały cały blat. W hipnotycznym transie wypełnionym szmatami nie było miejsca na rozmowę ze mną.


Machnęła tylko ręką i już jej nie było.

Królowa zakupów zaszalała po raz kolejny.

Wiedziałam, że jestem na straconej pozycji. Gdy Ewkę ogarniał szał zakupów, nic się w tym momencie nie liczyło. Była tylko ona i kolejny ciuch, który musiała natychmiast mieć.
Odurzały ją,wabiły zapachem, kolorem, delikatnością materii, zaczarowywały wzorem. Były afrodyzjakiem na radości i smutki, antidotum na szarość dnia, wisienką na torcie. Poprawiały nastrój.:)

Inni topią swoje smutki w alkoholu, Ewka topiła je w szmatach.

Potem jeszcze raz mignęła mi przy wejściu, targała ogromne torby z ciuchami, ale robiła to z wdziękiem motyla. Poruszała się lekko jak piórko.
Ewka od zawsze kochała zakupy. Szał kupowania wyssała z mlekiem matki, która zamiast do kina, czy na spacer, zabierała córkę do galerii handlowych. Niezmordowana rodzicielka spędzała tam wiele godzin. Nigdy nie miała dość.
Początkowo zakupowa temperatura Ewki nie przekraczała bezpiecznego poziomu. Jednak z czasem balansowanie po linie weszło w fazę uzależnienia. Jarek, jej mąż, który nienawidzi zakupów od dziecka, patrzył na szaleństwa żony z pobłażaniem. Gdy jednak konto zaczęło niebezpiecznie topnieć, zdecydowanie odciął ją od gotówki i wyznaczył limit.
I wtedy Ewka zaczęła kombinować, jak narkoman, który zawsze znajdzie pieniądze, aby kupić kolejną działkę. Techniki opanowała do perfekcji. Okopała się i zaczęła działać w konspiracji, swoje ciuchowe hobby przeniosła do podziemia.
Nowe szmaty chowała pod łóżko, w dziuple szaf i szafeczek, wciskała w każdą dziurę. Leżały tam sobie latami, jeszcze z metkami, bo potem nie pamiętała, gdzie je włożyła. :)

Niedawno jej mama, poprosiła moja córkę, aby poszła na strych, poszukać torby z zimowymi butami. Aniela z racji wieku boi się chodzić po stromych schodach.
Moje dziecko wróciło z wypiekami na twarzy i to nie dlatego, że nie znalazło butów.
-Pani Ewa powinna się leczyć - stwierdziła Zuzia.
-Cały strych wypełniony jest po brzegi ciuchami -mówiła rozemocjonowana. - Musiałam się przekopywać. Góra ciuchów, walają się bez składu i ładu: buty, torebki, paski, dziesiątki, setki. Mogłaby nimi obdzielić nie jeden sklep.

Z panią Anielą jestem w bliskich kontaktach. Pewnego dnia, gdy gawędziłyśmy sobie przy małej czarnej, przyznała, że Ewka jest zakupocholiczką. I każdy grosz wydaje na ciuchy.
-Niezapłacone rachunki mogą poczekać – opowiadała przerażona. - Mogą odciąć prąd, gaz. Ona ma to w nosie. Gdy próbuję z córką rozmawiać, krzyczy i mówi, abym się nie wtrącała w jej dorosłe życie. Jarek zajęty zarabianiem pieniędzy, nie zdaje sobie sprawy, z tego, w jakie macki wpadła jego żona.

A Ewka – królowa zakupów- niczym się nie przejmuje i co noc śni swój sen o kolorowych szmatach.

Ewelina  z kolei, tak jak pretty women, uwielbia buszowanie po sklepach. Dobiera je ze smakiem, bo cechuje ja wyszukana elegancja. Szuka perełek i je znajduje. Mieści się w przedziale kobiet puszystych i wciąż się odchudza. Efekty są różne. Jak się zaprze, potrafi zgubić nawet kilkanaście kilogramów. :) 
Jej słabą stroną jest jednak brak silnej woli. W pewnym momencie Ewelina buntuje się całą sobą przeciw drakońskim dietom i  szybko nadrabia zaległości. Jak podkreśla przy każdej okazji, nic jej tak nie podnieca, jak serniczek z brzoskwinią czy ptysiaczek z bitą śmietaną. :)
W odchudzaniu zawsze pomaga jej kompletowanie nowej garderoby. Gdy  waga przekracza magiczną kreskę, idzie do sklepu i kupuje spodnie o dwa numery za małe.
Ma cel, któremu na imię
ZGUBIĆ KILOGRAMY  

Od tej chwili katuje się dietą.
Odwiedziłam ją przed wakacjami. Na wieszaku w widocznym miejscu kłuły wzrok białe jak śnieg rybaczki.
-Zobacz, jakie śliczne – zachwycała się nieprzytomnie. - Jaki fason – piała z zachwytu.
-Jaka dieta? – zapytałam bez ogródek.
Kosmonautów -zdradziła z westchnieniem. -Mam już 7 kilogramów mniej. Jeszcze cztery i robię lans.:)
Próbowała wcisnąć eleganckie spodenki na rubensowską  pupę. Pomimo, że wręcz nieprzytomnie wciągała brzuch i na kilkadziesiąt sekund wstrzymała oddech, brakowało jeszcze kilka centymetrów, aby je zapiąć.
Wiedziałam jednak, że moja koleżanka nie podda się.
Kosmonauci pomogą pozbyć się znienawidzonych kilogramów i stanąć na szczycie oflagowanym białymi nogawkami spodni. :)
Ewelina nie zawiodła mnie i pokazała na co ją stać.

 Pod koniec lipca przysłała mi zdjęcie z Wenecji. Spacerowała wzdłuż Canale Grande, a zgrabną pupę opinały te same białe spodnie, które kupiła kilka miesięcy wcześniej.

Taka jest moja koleżanka.

sobota, 18 października 2014

Tylko głupie nie mają kompleksów

Za niska, za wysoka, za gruba za chuda, za mały biust, za duży, za małe usta, uszy też nie takie, a ten nos o niewłaściwym kształcie, nogi także pozostawiają wiele do życzenia i jeszcze te biodra, a z tyłu czają się opadające pośladki.


Każda z nas zmaga się z kompleksami, które, niestety, często biorą górę nad rozumem.
Kompleksy nas przytłaczają i potrafią uprzykrzać życie. Żyjemy owinięte w kompleksowy kokon. W sztucznym świecie, który na siłę kreuje niedościgły dla nas ideał piękna. Za szczelną zasłoną tony kremów, pudrów, styliści i fotoszop, który nawet z potwora zrobi łabędzia. I my zabiegane matki Polki w codziennej prozie życia, przytłoczone nadmiarem obowiązków.
Popijając poranną kawę, jeszcze w szlafroku, chcesz się zrelaksować i oglądasz telewizję śniadaniową. I zamiast pozytywnej dawki energii na cały dzień, otrzymujesz porcję stresu razy dwa. Okazuje się, że twoja garderoba to wiocha i wszystko możesz oddać biednym. Nawet płaszcz, który zamierzałaś nosić jeszcze w tym sezonie, to obciach. Na buty nawet nie patrzysz, bo właśnie dowiedziałaś się, że to nie ten fason i kolor. I tak właśnie narodził się twój nowy KOMPLEKS.
Stylistka od fryzur mówi o nowych trendach. Włosy długie, modnie przycięte, zagęszczone. W tym sezonie obowiązuje inny makijaż, inna kolorystyka.
Popijając tę swoją kawę, która nagle straciła smak, kierujesz  myśli w inne rejestry i podświadomie walczysz sama ze sobą, aby nie dać się kompleksom.:)

Kolorowe pisemka także nie nastrajają pozytywnie. Tam czas się zatrzymał na 20+.  Zero zmarszczek, gładkie lico, wyraziste rysy twarzy, błysk spojrzenia, smukła sylwetka. Sama młodość i tylko 
ja, ty, ona, kobieta 40-, 50-letnia
z siateczką zmarszczek, lekką nadwagą, która nie mieści się w kreowanym świecie.

 A za oknem zwyczajna ulica, szara, bez blichtru i niepotrzebnej maski. Dwa światy, dwa spojrzenia, w którym ten plastikowy zmierzający w stronę doskonałości, próbuje oszukać naszą rzeczywistość. Niepotrzebnie wywołuje frustrację i wpędza w kompleksy.

Kompleksy obniżają nasze poczucie wartości i zabijają osobowość. Już w dzieciństwie rodzice nieświadomie próbują wtłoczyć nas w pewne schematy, które powodują, że nabywamy się kompleksów na całe życie. Stawiają przed nami zbyt wysokie wymagania, jakim nie jesteśmy w stanie sprostać. Przez co mamy zaniżoną samoocenę i czujemy się gorsi.
Prawdziwy mężczyzna nie płacze, słyszy maluch od swojego ojca, który uważa, że wyrażanie uczuć, jest wyrazem słabości płci męskiej. Dziewczynka ma być delikatna i krucha. I jak potem ma poradzić sobie w dorosłym życiu, w bezwzględnym świecie pełnym wyścigu szczurów, gdzie często trzeba rozpychać się łokciami.

Każda z nas ma jakieś kompleksy, bo tylko głupie nie mają kompleksów.

Walka z nimi to jak walka z wiatrakami, ale można je oswoić i traktować z przymrużeniem oka. Zamiast nadmiernie skupiać się na grubych nogach i opadającym tyłku, skierujmy naszą uwagę, na te cechy, które są naszym atutem, jak na przykład długie włosy, ujmujący uśmiech, czy  życzliwy stosunek do ludzi, wrażliwość. :)

Moja amerykańska koleżanka, na przykład, zupełnie nie przejmuje się swoim wyglądem, który nie jedną z nas wpędziłby w czarną dziurę. Maria jest niewysoka, w rozmiarze XXXL, bez talii i z  małym biustem. Włosy ma liche, więc obcina je bardzo króciutko. Nosi się delikatnie mówiąc -dziwnie. Krótkie sukienki i spódnice odsłaniające masywne nogi, spore dekolty, wszystko w jasnych i ostrych kolorach.
 Pamiętam ten dzień, kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy. Trudno było zachować powagę. Chwila rozmowy z Marią zaczarowała mnie. Sprawiła,że nagle zapomniałam o jej wyglądzie. Emanowała wewnętrznym ciepłem i magnetyzmem. Była duszą towarzystwa. Jak się potem przekonałam  - wspaniałym przyjacielem, z sercem na dłoni. Wszyscy ją kochali i nikt nigdy o Marii nie powiedział złego słowa. Jest samą dobrocią. Traktuję ją jak siostrę.
Wspaniała dziewczyna, której Bóg zamiast urody, dał piękną duszę i życiową mądrość.:) Maria ma wielu oddanych przyjaciół i to coś, czego nie da szminka czy modny ciuch.

I na drugim biegunie jest, a właściwie była Sylwia, bez kompleksów, nadęta, zakochana w sobie, malowana lala, która domagała się, aby świat się kręcił wokół niej. I się kręcił, ale jakiś pusty i smutny, bo nikt Sylwi nie lubił.
Ładna była, nawet bardziej niż ładna, ale wredny charakter i prostactwo zrażało do niej otoczenie. Wciąż musiała udowadniać innym, jaka to jest wspaniała i mądra. Była NAJ. Nie potrafiła zbudować dobrych relacji z otoczeniem. Wszystkich i wszystko krytykowała. W końcu została sama  z rozbuchaną manią wyższości.

Ja także mam swoje kompleksy, żyję z nimi od wielu lat. Jedne odchodzą, w ich miejsce przychodzą inne. Na szczęście nie zaprzątam sobie nimi głowy. Skupiam się na przyjemnościach, szukam nowych wyzwań. :)

A jeżeli ktoś lubi się umartwiać?  No cóż. To już jego wybór.




sobota, 11 października 2014

Czego pragną kobiety

Czy kobieta jest w stanie zliczyć swoje pragnienia? Nasza planeta wyniosła nas na Wenus, ale nie zapewniła bezpiecznego zejścia. Bycie tu, na tym padole, jest dla nas tyleż piękne, co przerażające. Trudne wybory, rozterki duchowe, rozchwiana psychika, egzaltacja, wrażliwość, skłonność do płaczu, uleganie nastrojom.


Już samo wymienianie wszystkich tych cech, powoduje bolesny zawrót głowy. A my tkwimy w tym po uszy. Nawet nasz cykl miesiączkowy jest przeciwko nam, zmienia nasz nastrój, jak tornado, które niespodziewanie nawiedziło dany region. :) 
Jak wyjaśnić mężowi, że nasza nagła złość, zbytnia nerwowość, to wpływ hormonów, które buzują w nas jak ogień. Co gorsza, często same nie jesteśmy w stanie zrozumieć naszego zachowania, a co dopiero wytłumaczyć.
Pragnienia mężczyzn już od początku są bardzo skonkretyzowane. Wszystko jest u nich raczej przewidywalne, bez półśrodków i półcieni.
My za to tworzymy prawdziwą poezję oczekiwań, smaków i odczuć.

Najpierw jesteśmy księżniczkami i marzymy o księciu z bajki. Potem, gdy marzenia się konkretyzują, musimy trochę spuścić z tonu. Początkowo więc ten nasz książę ma być piękny, przystojny, bogaty z dobrym samochodem i nosić nas na rękach.
Szybko jednak zauważamy, że tak się nie da.  Cóż z tego, że ten wymarzony jest piękny, ale wieje od niego nudą. Gdy otwiera otwór gębowy i zaczyna mówić.... zamieramy.
Czar prysł.
Pragniemy miłości na całe życie. Ale miłość jest nieprzewidywalna. Porażone strzałą Amora, zakochujemy się wierząc, że to miłość na całe życie. :)
Zdarza się jednak, że uczucie nie wytrzymuje próby czasu. Obiecujemy sobie, że w kolejny związek wejdziemy rozważnie, bez nadmiernej egzaltacji. Ale, gdy tylko poczujemy motyle w brzuchu, zapominamy o bożym świecie.

W dojrzałym wieku, znudzona starszym partnerem, kobieta zaczyna marzyć i śnić o młodszym mężczyźnie. Ulega iluzji. Ma nadzieję, że jego witalność i młodość podniesie jej atrakcyjność i opóźni upływający czas.
Miłość do obcokrajowca jest bardzo pożądana przez płeć piękną. Największe notowania mają u nas Włosi, choć przyklejono im łatkę maminsynków i kłamców. Wysoko w rankingu stoją panowie ze Skandynawii i Ameryki. Wyjazd do kraju męża jest często powodem zazdrości koleżanek. Wyjeżdżają szumnie z dumnie podniesioną głową, ale w przypadku niepowodzeń życiowych wracają wstydliwie, po cichu.

Kobiety mają także bardziej przyziemne marzenia.

Moja koleżanka, z którą ostatnio przegadałam długie godziny, swoje pragnienia skierowała na inny tor. Rozwódka z wieloletnim stażem, przez wiele lat starała się ułożyć sobie życie. Wchodziła w liczne związki, ale oczekiwania zarówno jej, jak  i partnera za każdym razem rozmijały się. Na razie odpuściła, choć, jak deklaruje, bardzo by chciała znaleźć swoją druga połówkę.
Lidka żyje bardzo intensywnie. Bywa, podróżuje, ma liczne grono znajomych. Wiele się jeszcze w jej życiu dzieje.
Teraz swoją uwagę skupiła na remoncie kuchni. Zwykła proza życia. Przy okazji odkryła w sobie nowe talenty, zaprojektowała meble, pomalowała ściany. Resztą zajęli się już fachowcy. W niewielkiej kuchni wyrosła podświetlana wysepka. Urocze, klimatyczne miejsce, jak zapewnia Lidka. Tu teraz toczy się życie towarzyskie.
-Zasiadamy z koleżankami na wysokich krzesłach. Włączam nastrojowe oświetlenie, zapalam świeczki – mówiła podekscytowana. -Okrywa nas delikatny półmrok. Spoglądamy na nasze ....młode twarze bez zmarszczek. Pełen relaks. Czas się zatrzymał. :)

Na co dzień towarzyszą nam jednak te bardziej przyziemne pragnienia, które tak naprawdę składają się na całe nasze życie.

Wśród moich koleżanek zrobiłam krótki ranking pragnień.
Oto, co usłyszałam.

Iga pragnie się w końcu wyspać.
Ewa pragnie jak najszybszego wyjazdu teściowej.
Sylwia pragnie zamieszkać we własnych czterech ścianach.
Wanda z kolei pragnie jak najszybszego rozwodu ze swoim beznadziejnym mężem.
Wiesia ma jedno wielkie pragnienie – powiększyć sobie biust.
Jola pragnie wykształcić dzieci.

Usłyszałam jeszcze, że moje koleżanki pragną świętego spokoju, samotności, czasu dla siebie. Od męża oczekują spontaniczności i zainteresowania swoją osobą. :)

Moje pragnienia również podążają w różnych kierunkach. Są bardziej lub mniej intensywne. I tak bardzo kobiece.  Czasem niezrozumiałe dla mojego męża. Ale przecież my jesteśmy z Wenus a oni z Marsa.


sobota, 4 października 2014

Miłość nie jedno ma imię

Przy kolejnej małej czarnej Ela pożaliła się na doskwierającą jej samotność. Od kiedy pamiętam  nieustannie poszukująca swojej drugiej połówki. Zawsze czujna i gotowa rzucić się w męskie ramiona. Niestety, co rusz poznawane ramiona nie były na miarę mojej koleżanki.


Za każdym razem całą sobą wchodziła w nowy związek, zawsze z ogromną żarliwością  i wiarą, że to będzie właśnie ON.  Potem boleśnie zraniona, zasklepiała się na pewien czas w swojej grubiej skorupie, której nikt nie miał siły przebić. W samotności lizała rany, a duma nie pozwalała przyznać się do kolejnej miłosnej porażki.

Miłość Elżbiety nie jedno miała imię.

Wojtek, Rafał Paweł, Miłosz, Adam, trudno je zliczyć. Wiekowo panowie także byli różni, charakterologicznie również - młodzi duchem, przechodzeni kawalerowie, safanduły, trafił się lowelas, maminsynek, nie mogło zabraknąć macho. Naprawdę moja koleżanka miała do czynienia z niesamowitą menażerią. Było w czym wybierać. Kolejni narzeczeni wręcz kleili się do niej, była dla nich jak narkotyk. Zdobywała ich swoją dobrocią i odwieczną zasadą: przez żołądek do serca. Elżbietą była mistrzynią gotowania, jej potrawy działały jak afrodyzjak.Wykwintność smaków, perwersyjność zapachów. Wszystko podane, przygotowane, tylko korzystać.:) Narzeczeni, gdy się nasycili...,odchodzili. Mówili, że jest wspaniała, ale nie dla nich.

DLACZEGO?

Kiedyś zapytałam jednego z nich, który po roku wspólnego życia, podziękował Eli za wspaniały czas, wyznając lakonicznie, że ten związek nie rokuje...

Ona długo lizała swoje rany. Kolejna miłosna porażka była ponad jej siły.
-Elka zabija mnie swoją dobrocią, spełnia każdą moją zachciankę. Jest za dobra – podsumował.
 -U niej wszystko jest tak poukładane i przez to tak strasznie monotonne. Nawet pokłócić się nie można. Nie ma wzlotów, po prostu wieje nudą. Wypaliłem się. Cukierkowy związek mnie nie interesuje. A ostatnio czułem się jak mops leżący na kanapie, którego można zagłaskać na śmierć.:)

Potem kilkakrotnie próbowałam rozmawiać z Elą na temat relacji damsko-męskich. Proponowałam, aby może postarała się zmienić swoje zachowanie, a co za tym idzie, nie tylko wciąż dawać, ale też brać, wymagać. Rozłożyła  bezradnie ręce i tak jakoś bezbarwnie stwierdziła, że inaczej nie potrafi.
Podoba mi się w mojej koleżance, że cały czas walczy i pomimo wiekowej dojrzałości nie pogodziła się ze swoją samotnością. Jest cały czas poszukująca i trwa w oczekiwaniu. A ja dzielnie  sekunduję jej w staraniach.:)

Inna moja znajoma, rycząca czterdziestka, też szuka drugiej połówki jabłka. Ale ona z kolei zabija przyszłych i niedoszłych kandydatów swoimi wymaganiami. Stworzyła na własny użytek portret - ideał, począwszy od wyglądu zewnętrznego, po charakter i na oczekiwaniach finansowych kończąc. Iwona czeka na cud, a cuda w życiu doczesnym się nie zdarzają. :)

Ona filigranowa, maleńka, wymarzyła sobie co najmniej metr i osiemdziesiąt, czarne bujne włosy. Ideał musi posiadać obowiązkowo wykształcenie wyższe, stawia na umysł ścisły, wychodząc z założenia, iż humaniści bujają w obłokach. A zatem gość ze średnim i choćby słusznym wzrostem, odpada w przebiegach. Oczywiście musi być mądry, inteligentny, oczytany. Iwona stawia na błyskotliwość partnera, poczucie humoru. Własna firma i dobra materialne jak najbardziej pożądane. Wśród wielu było kilku bliskich ideału, ale ona, niestety, nie była z ich bajki. Bo jak mówi Tadeusz Boy-Żeleński: “Bo w tym cały jest ambaras, aby dwoje chciało na raz.” :)
Iwona póki co, nie daje płci odmiennej żadnych forów. Jeszcze działa i szuka swojego ideału, ale biały koń jest nadal bez wymarzonego jeźdźca.

Z kolei Patrycja przyjęła inną zasadę. Także w grupie ryczących, po niepowodzeniach miłosnych i ograniczonym zasięgu towarzyskim, za radą koleżanki, zapisała się na portal randkowy. Halina była już na nim wcześniej i udało się jej w końcu znaleźć mężczyznę, z którym tworzą więcej niż poprawny związek na odległość. Na razie, jak twierdzi, to musi wystarczyć. Ale Hala jest otwarta.:)
To tak na marginesie. Bo mowa tutaj o Patrycji.
Patrycja nie nachalnej urody wymarzyła sobie twarz modela.
Facjata na zdjęciu decyduje o zawarciu bliższej znajomości. Liczy się głównie wygląd zewnętrzny. Potem, gdy strzała amora ugodzi urokliwe lico, następuje rozwój sztuki epistolarnej w postaci korespondencji meilowej. I tu się dzieją rzeczy niesłychane. Patrycja bowiem, tak kieruje pytaniami i odpowiedziami, aby udowodnić kandydatowi, że jest kompletnym idiotą i nie zasługuje, by stanąć przy jej boku. Dyskredytuje go na każdym kroku, jest złośliwa, pozbawiona skrupułów, a potem mówi, że ma do czynienia z kompletnymi półgłówkami. Nic zatem dziwnego, że znajomość kończy się po kilku czy kilkunastu meilach.  Bo Patrycja nie daje szansy na zaistnienie w realu. Nikt bowiem nie chce mieć do czynienia z wymądrzającą się panienką. :)

Pamiętam, jak przed laty, moja znajoma prowadziła biuro matrymonialne. Często opowiadała o swoich klientach. Udało jej się skojarzyć wiele par.  Przychodzili jednak i tacy, wymaganiom których nie była w stanie sprostać. Nawet nie próbowała, bo wiedziała, że co by nie zaproponowała, spotka się z krytyką. Wygórowane oczekiwania, brak zdecydowania, egocentryzm, swoisty koncert życzeń. Często powtarzała, że tylko nieliczni szukają partnera i są gotowi na poważny związek.  Większość przychodzi do biura, aby się wyżalić  i wyrzucić z siebie swoje nieszczęśliwe związki. Opowiedzieć o samotności, pustce i tęsknocie za tym drugim, ta drugą. Ot, taka terapia oczyszczająca.
Tylko poczucie taktu nie pozwalało Oldze zaproponowanie kanapy u psychoterapeuty.

Szukając w życiu tej swojej jedynej połówki powinnyśmy pamiętać, że jeździec na białym koniu zdarza się tylko w bajkach i komediach romantycznych. 



sobota, 27 września 2014

Życie to nie romans

Czy ten związek ma szansę na przetrwanie? Dwoje ludzi z odległych światów i kultur, których połączyło gorące uczucie. Ona młoda już po przejściach, chciała kochać i być kochaną. On marzył o żonie z Europy. Na przekór rodzinie, tradycji, opinii, postawił wszystko na jednej szali. 


Ona Polka w Ameryce, której mąż okazał się homoseksualistą, a małżeństwo miało być tylko przykrywką dla rodziny.
On Hindus – absolwent prestiżowej angielskiej uczelni, na wysokim stanowisku. Dużo starszy wzbudzał zaufanie i wypełniał pustkę po ojcu, którego tak naprawdę nie uczestniczył w jej życiu.
Michalinę wychowywała babcia. Gdy się urodziła, jej mama miała zaledwie siedemnaście lat, a ojciec kilka lat więcej. Nie radzili sobie w życiu, wszystko zdarzyło się zbyt szybko. Szybka miłość, szybki seks i szybka ciąża.

Na szczęście była babcia Stefania, która  wnuczce oddała całe swoje serce. :) Matka fruwała po świecie, zarabiała pieniądze, córkę kochała na swój sposób, ale do macierzyństwa tak naprawdę nigdy nie dorosła. Nie miała czasu dla córki, zawsze zajęta sobą i swoim życiem. Drogie zabawki, ciuchy, podróże, miały zastąpić uczucie. Michalina, która ma dobry kontakt ze swoją matką, w dorosłym życiu zrozumiała, że zawsze najważniejsza była babcia.
To ona odprowadzała ją do przedszkola, potem do szkoły, wycierała zasmarkany nos, pomagała w nauce, słuchała uczuciowych zwierzeń nieszczęśliwie zakochanej nastolatki, to babci wypłakiwała się w rękaw.

Matka wyjechała z kraju i osiedliła się we Francji. Tam w końcu ułożyła sobie życie. Michalina zamieszkała z nią i jej partnerem.  Jej mąż okazał się dobrym człowiekiem i bardzo się starał, nawet bardziej niż rodzicielka. Nie odnalazła się jednak w nowych warunkach, a więź rodzicielska nie była na tyle silna, aby zatrzymać Michalinę na obczyźnie. Wróciła do babci, to ona stworzyła jej dom, w którym czuła się najlepiej. To było jej miejsce na ziemi. :)
Miała tylko dwadzieścia lat, gdy spotkała Henryego. Nie wiadomo,czym ją oczarował? - tym, że był  Amerykaninem, a może obietnicą zamieszkania w  Stanach. Nie chciała słuchać babci, która pragnęła ustrzec ukochaną wnuczkę przed zbyt pochopną i niedojrzałą decyzją. Nie pomogły prośby i groźby. Pół roku później była już -jak się jej wtedy wydawało-szczęśliwą mężatką. Po roku zza oceanu płynęły niepokojące wieści. Babcia instynktownie czuła, że Michalina nie jest tam szczęśliwa, ale dopiero po latach poznała prawdę.

Wtedy pojawił się Alik z Indii, starszy o dziesięć lat, wykształcony i bardzo bogaty, na prestiżowym stanowisku. Kupował, zapraszał, spełniał najskrytsze marzenia, zabierał w egzotyczne podróże. Traktował jak księżniczkę. :) Złota karta była do jej dyspozycji. Pomógł załatwić szybki rozwód. Stefania nie uległa czarowi i blichtrowi świata, bo nie jedno w życiu przeżyła i widziała. Była przerażona. Tłumaczyła, że będzie nieszczęśliwa, że hinduskie kobiety  są zależne od męża, że nie mają nic do powiedzenia. Zbyt wiele słyszała i czytała o tragedii kobiet z Europy, które wiązały się z mężczyznami ze Wschodu. Najpierw była wielka miłość, a potem ruiny i zgliszcza, poniżenie, okaleczona psychika i walka o dzieci. Zakochana Michalina pozostała głucha na prośby babci, uważała, że chce stanąć na drodze do jej szczęścia.

Matka od razu przyklasnęła, bo widziała tylko bogactwo, a w jej życiu najważniejsze były pieniądze. Tym bardziej Stefania była na przegranej pozycji.

Alik przyjechał do Polski. Bardzo się starał, próbował oczarować starszą panią. Mówił, że jest chrześcijaninem, co miało znaczyć, że należy do innego świata. Na każdym kroku podkreślał, że bardzo kocha Michalinę i nigdy jej nie skrzywdzi. Obiecywał jej szczęśliwe życie usłane różami. Michalina spijała słowa z jego ust, bo jak to w życiu niestety bywa, miłość jest ślepa i głucha. Stefania nie wierzyła. Bo tak obiecywali także inni.
 Nie chciała tego małżeństwa.
Gdy młodzi ustalali datę ślubu, urzędniczka poprosiła Stefanię o chwilę rozmowy. Nakłaniała, aby jeszcze raz spróbowała  porozmawiać z wnuczką. Aby młodzi nie spieszyli się ze ślubem i lepiej się poznali. Oni nie chcieli czekać.

W Polsce odbył się ślub cywilny, a potem w Indiach jak z bajki ślub kościelny. Rodzina pana młodego była nią zachwycona. Byli bardzo opiekuńczy. Jego matka sprawiała miłe wrażenie. Okazało się, że to tylko pozory. Niedługo potem Michalinie przyszło  poznać gorzką prawdę, ona nigdy nie zaakceptowała europejskiej żony. Marzyła, aby jej ukochany jedynak, ożenił się z hinduską ze swojej kasty.

Michalina wróciła do kraju, mąż pracował za granicą na terenach zagrożonych wojną. W Polsce
bywał kilka razy w roku. Z dalekiej Indii przyjechała teściowa i zamieszkała pod wspólnym dachem. Pod maską miłego uśmiechu kryła się bezwzględna i apodyktyczna kobieta. Wiecznie niezadowolona, wymagała ciągłego zainteresowania i usługiwania.  Pomimo, że przyjechała do Europy, od razu narzuciła swój styl i obyczaje. Michalina starała się być  miła i uczynna, ale ona wiecznie niezadowolona, nie szczędziła jej złośliwości i uszczypliwości. W codziennych wieczornych  rozmowach nadąsana skarżyła się synowi na niedobrą synową.
Szybko okazało się, że przyjechała do Polski, aby kontrolować Michalinę i informować o wszystkim Alika. Konsekwentnie dążyła, aby odsunąć synową o jej rodziny. Teściowa nie ukrywała, że Stefania jest niemiłym gościem w domu synowej.
Michalina przygasła, nie było błysku w jej oczach. Niewiele mówiła. Na pytanie zatroskanej babci, czy coś się dzieje, odpowiadała, że wszystko w porządku.
Młoda dziewczyna widząc wiecznie niezadowoloną teściową, ograniczyła do minimum spotkania z koleżankami. Zmieniła styl ubierania, bo tamtą raziły krótkie szorty i mini spódniczki.
 Alik był wierną kopią swojej matki. Polska mu się nie podobała, ludzie także. Opryskliwy i wyniosły wobec znajomych żony spowodował, że straciła wiernych przyjaciół. Chciał żyć tak jak w Indiach, nie akceptował kultury, zwyczajów, próbował przeszczepić hinduskie obyczaje i zachowania. Zero tolerancji. Najmniejszy sprzeciw Michaliny kończył się awanturą. Tak ja przestrzegała Stefania, do głosu dochodziła prawdziwa natura i wschodnia mentalność. Bo nie da się oderwać od korzeni.

Po roku na świat przyszedł pierworodny syn. I skrajnie inne spojrzenie na wychowanie syna. Pełne miłości i tolerancji z jej strony. Zimne, pełne wymagań i posłuszeństwa z jego strony. Z całym spisem kar, łącznie z cielesnymi za najmniejsze przewinienie. Dopiero zdecydowana postawa Stefanii i zagrożeniem konsekwencjami prawnymi,wymusiły na Aliku, zmianę postępowania. Ojciec w ogóle nie zajmował się synem. Na zadane pytanie, dlaczego nie bawi się z  dzieckiem, usłyszała że ojciec nie jest od zabawy, tylko od zapewnienia odpowiedniego statusu materialnego.

Potem był wyjazd do Indii. Roczny pobyt Michalina przypłaciła długą depresją.

Po powrocie do kraju Stefania silną perswazją zmusiła wnuczkę do podjęcia studiów. Co w przyszłości da jej szansę na podjęcie pracy i niezależność finansową. O prawo do nauki musiała walczyć ze swoim mężem, który początkowo nawet nie chciał o tym słyszeć.

Michalina godzi teraz wychowanie syna, z nauką i opieką nad wymagającą teściową. Każdy przyjazd Alika do Polski wywołuje prawdziwe trzęsienie ziemi. Liczy się tylko on. Już na początku zapowiedział jej, że uczyć się może po jego wyjeździe. Jedyną jej powiernicą jest babcia, której codziennie wypłakuje się w słuchawkę telefonu.

Michalina ma dopiero trzydzieści pięć lat. Czuje się wypalona i nieszczęśliwa. Ma wspaniałego syna, dom, pieniądze i rozdarte serce. Z wielkiej miłości pozostały skorupy, które trudno będzie posklejać. To kolejna młoda kobieta, która poszła za głosem serca.
 Zaślepiona uczuciem uwierzyła w harlekinową miłość.

Ale życie to nie wieczny romans.

sobota, 20 września 2014

Brzuch do wynajęcia

Jestem pod wrażeniem nowego odcinka programu “Kobieta na krańcu świata” Martyny Wojciechowskiej opowiadającym o matkach surogatkach w dalekich Indiach. W niewielkim mieście na północy kraju działa legalna klinika, w której kobiety z całego świata mogą skorzystać z usług matek zastępczych. Dla wielu par to jedyny sposób, aby ziścić swoje marzenia o własnym potomstwie. Gdy zawiodła fizjologia i medycyna, hinduska lekarka daje im szansę zrealizowania swoich największych pragnień -zostania rodzicami. 

Tam w Indiach pogardliwie o matkach zastępczych mówi się ''wysiadywajki' czy 'klacze zarodowe”. Każdego roku 25 tysięcy par z całego świata, z tego połowa to Europejczycy, zostaje rodzicami.
Matki zastępcze muszą posiadać własne potomstwo. Są to zazwyczaj proste kobiety, często niepiśmienne, które chcą odmienić życie swoje i najbliższych. W ciągu 9 miesięcy zarabiają 8 tysięcy dolarów, co stanowi równowartość ich 10-letnich zarobków. Pieniądze te przeznaczają na zakup domu i wykształcenie dzieci. To trudny okres dla surogatek. Przez całą ciążę mieszkają w zamkniętym ośrodku i nie mają kontaktu ze swoją rodziną. Muszą walczyć z tęsknotą, samotnością, a często i uczuciami do nienarodzonego, tłumacząc sobie, że to nie ich dziecko, którego bicie serca słyszą każdego dnia.

To także trudny czas dla przyszłych rodziców, którzy po wielu latach bezowocnych starań o dziecko z niecierpliwością odliczają dni do spełnienia ich marzenia.

Martyna Wojciechowska opowiada historię, która pomimo że dzieje się w dalekich Indiach, posiada wymiar uniwersalny i jest bliska każdej z nas. Do głosu dochodzą ogromne emocje. Jest wzruszenie, są łzy. Przekaz jakże sugestywny, oszczędny w komentarz. Bo nie o moralizowanie i dyskusję tutaj chodzi.
Świetna robota. Chylę czoła.
Ja także nie mam zamiaru oceniać żadnej ze stron.  Na szczęście jestem szczęśliwą mamą od lat szesnastu. A moja córka jest dla mnie największym skarbem i największą radością, jaka mnie w życiu spotkała.:)
Żadna z nas nie jest w stanie zrozumieć kobiet, którym nie dane było poznać smak macierzyństwa. Które każdą zarobioną złotówkę wspólnie ze swoim partnerem przeznaczają na kolejną, często bezowocną próbę zapłodnienia in vitro.

Nasze społeczeństwo, niestety, jest wyjątkowo nietolerancyjne w stosunku do par nie posiadających dzieci. Zakorzeniony od lat model matki Polki nakłada na nią obowiązek posiadania potomstwa. Znajomi i rodzina już kilka miesięcy po ślubie dopytują  o dzieci. Czynią złośliwe uwagi, gdy młodzi tłumaczą, że jeszcze mają czas. Wywierają presję i wpędzają w poczucie winy.

Moja koleżanka, która przez wiele lat starała się o dziecko, zaczęła wręcz unikać spotkań rodzinnych. Nikt z najbliższych nie wiedział, że ma problem z zajściem w ciążę. Każde spotkanie zaczynało się i kończyło pytaniami o potomstwo. Przez kilka następnych dni była rozbita i  toczyła walkę z niepotrzebnym poczuciem winy. Tonęła we łzach. Bolała psychika.
-Wyję do księżyca-zwierzała się Aśka. -Nie śpię po nocach. Łykam prochy. Tracę siebie. Jestem pusta w środku.
W końcu zbuntowała się i po kolejnych kąśliwych uwagach ciotki, odmówiła mężowi kolejnej wizyty. Rodzina się obraziła. A Aśka odetchnęła z ulgą.
 Dziś jest mamą czteroletniej Weroniki poczętej metodą sztucznego zapłodnienia.:) Udało się za piątym razem. Rodzina nie zna prawdy. Rafał- inżynier- aby zarobić na kolejne próby, zrezygnował z etatu w kraju i przez dwa lata pracował na budowie w Anglii. I tak nie starczyło, kredyty spłacają po dzień dzisiejszy. Weronika jest ich największym szczęściem, radością życia.
-Wiesz-powiedziała mi kiedyś Aśka ze łzami w oczach. - Pieniądze się nie liczą, są tylko celem do spełnienia marzeń. Dziś zrobiłabym to samo. Nasza Weronika przywróciła nam wiarę w życie. Jestem spełniona jako kobieta i jako matka. :)

Mam wśród swoich dalszych i bliższych znajomych pary, które nie mogły mieć dzieci. Niektóre  pogodziły się z tym faktem, większość jednak podjęła walkę o zostanie rodzicami. Wiele z nich po bezowocnych próbach leczenia i zabiegów, a także często z braku finansów, zdecydowały się na adopcję. Zanim jednak do tego doszło, kobiety  przeszły swoistą drogę przez mękę. W domu łzy, rozpacz, ból,obwinianie siebie i najbliższych. I proste pytanie, jakie najczęściej ciśnie się na usta.

Dlaczego ja?! 

Moi znajomi lekarze przez dziesięć lat starali się o maleństwo. Na szczęście mieli wspaniałą rodzinę, która wspierała ich w tych trudnych chwilach, zarówno psychicznie jak i finansowo. W końcu Andrzej zaczął przebąkiwać o adopcji. Helena bardzo chciała, ale bała się, że choroba stawów, może ją ograniczyć. Na szczęście zwyciężył instynkt. Trafiła do nich czteroletnia Sylwia, która wywróciła świat do góry nogami. A Helena odżyła. Miłość pozwoliła zapomnieć o bólu. :)

Gdy z kolei córka mojej koleżanki usłyszała od lekarza, że nie ma szans na zajście w ciążę, świat  zawalił  się w jednej sekundzie. Jeszcze się łudzili, bo może lekarz się pomylił. Każdy miesiąc z nową nadzieją, bo nadzieja umiera ostatnia. W końcu podjęli decyzję o adopcji. Prawie rok zajęły im procedury, gdy w końcu otrzymali telefon, że jest dla nich trzymiesięczny chłopczyk, szaleli z radości. Dwa tygodnie później Beata zorientowała się, że jest w ciąży. Niedowierzanie, radość i łzy. Chciała urodzić swoje i adaptować. Uznała, że otrzymała dar od losu. :) Ciąża od pierwszych dni była zagrożona, musiała leżeć przez dziewięć miesięcy. Nie miała wyboru, z ciężkim sercem zrezygnowała z adopcji. Urodziła córeczkę. Wiedziała jednak, że ma dług i musi go spłacić. Gdy Monika skończyła pięć lat, adoptowała sześciomiesięcznego Wojtusia.

Wokół z nas żyje wiele małżeństw, które przeżywają dramat niespełnionego macierzyństwa. Podejmują różnorodne próby, aby tylko zostać rodzicami. Gdy zawodzą legalne środki, szukają innych możliwości. Nikt nie ma prawa im tego odbierać, a tym bardziej osądzać.

sobota, 13 września 2014

Życie jak serial

Wybiła godzina ZERO.

Ruszyła serialowa machina. Przed nami kolejny sezon serialowego życia. Matki, żony, gospodynie i kochanki mają w końcu czas wypełniony po brzegi. I dzielą go pomiędzy jednym a drugim tasiemcem. Jak się nie pogubić w tym filmowym gąszczu miłości, namiętności, nienawiści,zdrad, intryg i przemocy. 

Świat kreowany przez bohaterów ma się nijak do codziennego życia. Jest iluzją. Wtapiamy się w nią bez zmrużenia oka i trwamy. Rozkoszujemy się każdą chwilą spędzoną z naszymi ulubieńcami i wrogami. :)
Gubimy się czasem wśród bohaterów, których to producenci z lubością obsadzają w kilku serialach na raz. Nie wiemy już czy to ksiądz, czy policjant, czy kolejny lekarz. Ale to nic. Mamy przecież przewodniki po serialach, które uporządkują nasze rozbiegane myśli.
Problemy bohaterów towarzyszą nam na co dzień, są pożywką do towarzyskich spotkań, stosunków międzysąsiedzkich i rodzinnych,  a nawet rozmów wielopokoleniowych. To także temat zastępczy, jak pogoda. Gdy brakuje tematu, zawsze możemy przywołać ostatnią kłótnię u Mostowaków czy problemy Kasi Górki, które spadają na nią jak plagi egipskie. W zanadrzu jest jeszcze pierwsza miłość, druga miłość i tylko miłość.:)
Gdy z jakiś powodów nie uda nam się obejrzeć kolejnego odcinka, telewizja zadbała o powtórki i powtórki powtórek. Choć byś nie chciała, zawsze trafisz na kolejną serię.

Seriale wymuszają na nas zmiany zachowań i ograniczają w pewien sposób kontakty. Życie rodzinne zamiera.
 Gdy po południu twój małżonek proponuje tobie spacer, jest na straconej pozycji, bo na drodze staje mu klan Lubiczów. Wieczorne słodkie sam na sam legło w gruzach z powodu   “Na krawędzi” i nie krawędź łóżka mam tu na myśli. :)
Niezapowiedziane sobotnie odwiedziny znajomych burzą sielski spokój, bo komisarz  Alex natarczywie dobija się do drzwi. We wtorek z kolei jednym uchem słuchamy swojej latorośli, bo właśnie sędzia Agata prowadzi kolejną zagmatwaną sprawę.

Środa to już prawdziwa bomba!
 Przeskakujemy z kanału na kanał. Basia i Róża z Zacisznej przygotowują się do balu, a tu już niecierpliwie puka profesor Falkowicz i kolejni pacjenci prowincjonalnego szpitala. Grabina musi poczekać!
Czwartek jeszcze gorszy, atmosfera gęstnieje. Złorzeczymy na telewizję, że puszcza seriale w tym samym czasie. Bo za diabła, nie da się zobaczyć wszystkiego. Ksiądz Mateusz wygra albo przegra z życiem uczuciowym przyjaciółek. A zza rogu czai się jeszcze blondynka w kaloszach zaglądająca krowie pod ogon.:)

Gdy nieopatrznie zadzwoniłam do mojej mamy w piątkowy wieczór, od razu wiedziałam, że to nie był ten czas. Akurat boski Valentino zaczął zdobywać Amerykę. Rozmowa absolutnie nie kleiła się. Zakończyłam ją czym prędzej, aby mama w spokoju mogła przeżywać losy włoskiego bohatera.
Ostatnio moja koleżanka, którą spotkałam w sobotnie popołudnie w centrum handlowym, zrezygnowała ze wspólnego wypicia kawy, bo spieszyła się na swój ulubiony serial.

Życie przegrywa z serialami.

BO
Jak żyć bez nieustannych problemów Marty Walawskiej?
Jak żyć bez kolejnej zbrodni w najbardziej bandyckim mieście w Polsce-Sandomierzu?
Jak żyć w domu Pawła Lubicza po stracie żony?
Jak żyć bez blondynki na Podlasiu?
Jak żyć bez dzielnego policjanta i Alexa -najdzielniejszego psa polskiej policji?
Jak żyć bez mieszkańców ulicy Wspólnej?
Jak żyć bez zawirowań w rodzinie Zduńskich i Marka Mostowiaka?
Jak żyć bez lekarzy w Leśnej Górze, którzy zawsze kierują się dobrem pacjentów?
Jak żyć bez problemów miłosnych i alkoholowych przyjaciółek?
Jak żyć bez rozpierduchy Magdy Gessler?
Jak żyć bez obrażania i poniżania uczestników w Piekielnej Kuchni?
Jak żyć bez białej rękawiczki perfekcyjnej pani domu?
Jak żyć bez amerykańskiego akcentu Dżoany Krupy?

Bez bełkotu Mozila, świętego Hołowni, uszczypliwości Wojewódzkiego, zaje....tej Chylińskiej  lukrowanej Foremniak, egzaltowanej Górniak.

Po prostu nie da się żyć!:)

sobota, 6 września 2014

Nie jestem dzidzia piernik


W drzwiach stała dzidzia piernik. Wyglądała tak samo, jak dziesięć lat temu, gdy odprowadzałam ją na lotnisko. Witała mnie szerokim uśmiechem i zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, głośne całuski niczym wystrzał armatni, lądowały na mojej twarzy. 

-Cudownie cię widzieć- rzuciła na powitanie i zamaszystym krokiem wsunęła się do pokoju. Stanęła przed dużym lustrem, aby dokonać korekty swojego wyglądu. Na twarzy zagościł uśmiech.  Najwyraźniej własny look sprawiał jej przyjemność.:) 
Stanęłam z boku i patrzyłam z niedowierzeniem. Dla Moniki czas się zatrzymał. Twarz wzbogaciła się o kolejne zmarszczki, które -powiem uczciwie-nie były nachalne. Prezentowała się całkiem, całkiem. Za to fryzura i strój Moniki, były jej wyrazem miłości do pewnej postaci literackiej, którą bardzo lubię. To była żałosna, o zgrozo!, kopia Ani z Zielonego Wzgórza. Buntowałam się całą sobą. Jak można sponiewierać cudowną, rudowłosą bohaterkę, którą pokochały miliony czytelniczek na całym świecie.

Monika najwyraźniej przez całe swoje młode i już dojrzałe życie była pod silnym jej wpływem. Włosy mocno rude, burza loków, kokardki i piegi. Monika nigdy nie miała piegów. Jakim cudem je zdobyła, pozostanie słodką tajemnicą.
Żałosna kopia-pomyślałam. Ale moje myśli nie ujrzały światła dziennego. Zachowałam je dla siebie.
-No i jak wyglądam?- wyraźnie domagała się komplementów. -Zagęściłam trochę włosy, ale nie widać -przejechała palcami po burzy loków.
-No, super. Jestem pod wrażeniem – udawałam entuzjazm.:)
-A ty jak zawsze w spodniach – spojrzała krytycznie na moje legginsy. - Ja uwielbiam szerokie sukienki i spódnice – mówiła wyraźnie podekscytowana. I klika razy okręciła się wokół własnej osi.
Umościła się w końcu na fotelu, zsuwając z nóg niebotycznie wysokie obcasy.
Opowiadała o swoim życiu w Ameryce, tęsknocie do kraju. A przede wszystkim chwaliła się. Monika była posiadaczką, dla niej liczyły się dobra materialne. Gdy wyliczała swoje odbyte egzotyczne podróże, do pokoju weszła moja druga połówka, zaciekawiona, kto tak głośno konferuje.

Na jego dzień dobry, zwinnie zsunęła się z fotela i zawisła na szyi mojego zdumionego małżonka. Nie spodziewał się bowiem tak spontanicznego powitania.
Cudownie wyglądasz- rzucił kurtuazyjnie. -Jak zawsze oryginalna – otoczył wzrokiem całą sylwetkę. - Kogoś mi przypominasz, tylko nie pamiętam kogo-rzucił mi szelmowskie spojrzenie.

On wiedział.

Bo jeszcze kilka lat temu Ania z Zielonego Wzgórza często gościła w telewizji. I stała się ulubioną bohaterką naszej córki. Widocznie miłość do rudowłosego trzpiota przekazałam jej w genach.
-A te kokardki, to taka amerykańska moda :) -jak zawsze musiał być choć trochę uszczypliwy.
-A co nie podoba ci się-rzuciła kokieteryjnie.
-Wręcz przeciwnie -stwierdził. Dodaje kolorytu i podkreśla twoją osobowość.
Na szczęście Monika zajęta przyjmowaniem komplementów, nie zauważyła, że z trudem hamuję wybuch śmiechu.
-Jak wysiadłam z samolotu, wszyscy się na mnie patrzyli – chwaliła się. -Nie to, co u nas w Ameryce, nikt na nikogo nie zwraca uwagi.
Monika i tak miała wyjątkowe szczęście,pomyślałam, że obyło się bez złośliwości, bo niestety, pod względem tolerancji, plasujemy się na szarym końcu.

Gdy już przełknęłam wizytę mojej dawno niewidzianej koleżanki pod tytułem Ania z Zielonego Wzgórza, stwierdziłam że bardzo często wokół siebie widzimy takie swojskie dzidzie piernik.:) 
Kobietki w średnim wieku, które ubierając się w młodzieżowe ciuchy, krótkie spodenki, gołe brzuchy, mikroskopijne spódnice, sukienki -w ten sposób właśnie próbują odjąć sobie lat. Efekt znamy, bo widoczny jest na naszych ulicach. Nie raz nasze spojrzenie, mimo woli, zatrzymuje się na takiej dzidzi piernik.
Mnie też się, niestety, zdarza – biję się w piersi -choć jestem wyjątkowo tolerancyjna. Ale niekiedy widok jest tak kuriozalny, że nasze spojrzenie nie nadąża za pracą mózgu.

Szalone..

Nie zamierzam nikogo krytykować. Bo jeżeli ktoś dobrze się czuje się w takich ciuchach, to tylko pogratulować.
O odczuciach estetycznych nie będę pisać. Bo niekiedy mają się nijak do naszych gustów, nawyków i przyzwyczajeń.


Ja w swojej skórze czuję się świetnie i  nie jestem dzidzią piernik...

sobota, 30 sierpnia 2014

Baba za kierownicą


Nikt tak nie lekceważy kobiet za kierownicą jak mężczyźni. Ile pogardliwych słów padło z ich strony pod naszym adresem, nie sposób policzyć. Królowie szos-tak twierdzą – traktują nas jak zawalidrogi i idą dalej uważając, że płeć piękna w ogóle nie nadaje się do prowadzenia samochodu. 

Męscy szowiniści uznają siebie za herosów kierownicy, a nam wyznaczają miejsce w kuchni, przy dzieciach i  ryku odkurzacza. On pan i władca szos, ulic i uliczek, mistrz kierownicy zajeżdżający drogę i przejeżdżający z piskiem opon, przed którym drżą użytkownicy wielośladów.
Baba za kierownicą, to określenie słyszymy każdego dnia. Jest ono wyrazem lekceważenia naszych umiejętności i możliwości. Ich szare komórki w ogóle nie dopuszczają myśli, że kobieta może być tak samo dobrym kierowcą, a może -nie daj Boże!- lepszym.:) 
-Zabrać babom prawo jazdy- usłyszałam niedawno od jednego samochodowego macho. Pluł jadem i obrażał kobietę, która zwróciła mu uwagę, że zajął miejsce przeznaczone dla osoby niepełnosprawnej. Ona nie zważała na jego agresję i zagroziła, że zadzwoni po straż miejską.

Wielokrotnie spotkałam się z chamstwem kierowców. Ot, choćby kilka dni temu, gdy wracałam z pracy. Jechałam zgodnie z przepisami, licznik wskazywał niewiele ponad 90. Młody, szalony najeżdżał na mnie z tyłu, puszczał blendę, co w slangu samochodowym znaczy, że mam jechać szybciej. Gdy wkurzona wykonałam ruch ręką, żeby pojechał górą, dostał wścieklicy i popisał się. Wyprzedził po chamsku na trzeciego, po czym zahamował z piskiem tuż przed moim samochodem. Nie obyło się oczywiście bez typowego znaku polskich kierowców, a mianowicie wyciągniętego palca. W takich sytuacjach nie reaguję, bo z wariatami lepiej nie wchodzić w utarczki słowne.

Oczywiście, że są różni kierowcy, ale dotyczy to zarówno kobiet jak i mężczyzn. Biję się w piersi, bo nie raz widziałam panie, które rzeczywiście  stanowiły zagrożenie na drodze. Z przerażeniem patrzyłam, jak parkują, włączają się do ruchu i wykonują różne dziwne manewry. A podczas prowadzenia, zamiast koncentrować się na drodze, wykonują różne czynności. Mam znajomą, która podczas jazdy do pracy, w samochodzie wykonuje pełny makijaż. Za każdym razem nie wychodzę z podziwu, jak ona to robi. Inne czeszą się, malują usta, rozmowy przez telefon, sms-y to rzecz nagminna.
Mam taką zasadę, że prowadząc nigdy nie odbieram telefonów, a tym bardziej wiadomości tekstowych.
Wczoraj późnym popołudniem z podziwem obserwowałam panią za kierownicą, która przy chodniku precyzyjnie  parkowała tyłem samochód. Równiutko, w odpowiedniej odległości od innych pojazdów, aby kierowcy mogli spokojnie wyjechać. Mistrzostwo świata.:)

Mój szanowny małżonek jest świetnym kierowcą, lubi szybką jazdę, manewry wykonuje zdecydowanie i bezpiecznie. Znam jego stosunek do kobiet za kierownicą. Wielokrotnie też widzę, że jego ocena dotycząca damskich umiejętności samochodowych, jest niesprawiedliwa.
Określa nas żartobliwie
SZOSOWE PIRATKI
MISTRZYNIE PARKOWANIA

-Dlaczego mężczyźni negatywnie oceniają nasze umiejętności? – zapytałam.
-Bo nie koncentrujecie się na prowadzeniu samochodu- wyliczał. - Myślicie o tysiącu spraw. Jesteście roztrzepane. A samochód traktujecie jako rzecz zastępczą. Prowadzenie samochodu to jak operacja, jak się pomylisz, zrobisz komuś krzywdę. Mężczyźni nie traktują na poważnie kobiet za kierownicą. To urodzeni szowiniści-ocenił krytycznie.
-Ale wy często zachowujecie się na drodze skandalicznie-ripostowałam – szybcy, wściekli, bezczelni. Dlaczego?
-Samochód dla faceta jest jak zbroja – użył porównania. - Tu jesteśmy anonimowi i wydaje się nam, że możemy więcej. Facet musi sobie cały czas coś udowadniać. Nie tylko w życiu, ale i za kierownicą  musi być macho. Oczywiście, że to jest przerost formy nad treścią. Auto źle wpływa na naszą psychikę, bo wyzwała agresję – rzucił na zakończenie.

A zatem

Drogie panie!
Nie przejmujmy się, bo w życiu i tak jesteśmy bardziej zaradne od płci brzydkiej.

niedziela, 24 sierpnia 2014

Co robi Polak na wakacjach

Co robi Polak na wakacjach nad morzem, gdy nie ma pogody? Spaceruje - nie za dużo. Zwiedza – rzadko. Czyta – od przypadku. Czynnie wypoczywa – można policzyć na palcach. Oddaje się rozrywkom kulturalnym – przez przypadek.

Polak je, a w czasie wolnym od jedzenia, buszuje po sklepach. 

Ostatni tydzień spędziłam nad naszym morzem z nadzieją, że będę mogła oddać się słodkiemu nic nie robieniu, a przede wszystkim skorzystam z promieni słonecznych i zalegnę na plaży. Słońce się na mnie obraziło, nie wiem dlaczego – dlatego głównie spacerowałam i oddawałam się obserwacji.:)
Intensywny zapach smażonego oleju, ryb, różnego mięsiwa, drażnił nozdrza i pobudzał kubki smakowe u co bardziej wrażliwych.
Przed każdą budką na deptaku, ogromna kolejka, jak w czasach PRL-u. Towarzystwo stoi cierpliwie w kolejce, pokrzykują najmłodsi natychmiast domagając się gofra i loda. Krzyk, hałas, napięcie, zero odpoczynku.

Ogródki przy restauracjach zapełnione do ostatniego miejsca, na talerzach wielkie porcje ryby z podwójną ilością frytek, trochę surówki i koniecznie piwo. Piwo latem to nasz napój narodowy, widziałam nawet takich, którzy gofry popijali piwem. No cóż, o gustach się nie dyskutuje.
Gyros, kebab, zapiekanka XXL, im większa, tym lepiej. Frytki w różnych odmianach, które nie sposób spamiętać.
Na talerzu świński ryj, golonka kwaśnica zagryzana pajdą chleba.
Turysta lubi jeść podczas spaceru, wychodząc z założenia, że posiłek spożywany w ruchu spowoduje mniejsze spustoszenie w jego organizmie i spali nadmierne kalorie.:) 

Jak wygląda dzień Polaka na wakacjach?

Po śniadaniu spacer nad morzem, a na początek drobna przekąska w postaci – tu jak kto woli na słodko albo na ostro – a więc gofr, lody albo grillowana kiełbasa, kaszaneczka, karkóweczka. W porze obiadowej rybka z dodatkami, może pizza. Na kolację powtórka. I jeszcze nocna uczta, bo  jak się spaceruje i nałyka jodu, żołądek dopomina się o dodatkowe kalorie. :)

Podsłuchane rozmowy.

- Może byśmy w końcu usiedli – mówi do swej partnerki mężczyzna z pokaźnym brzuszkiem. W głosie słychać wyraźnie rozdrażnienie. -Ty byś tylko chodziła. Jestem głodny.
- Daj spokój, od rana do wieczora tylko jesz – odpowiada podniesionym głosem. - Pospacerujemy jeszcze trochę.
- To spaceruj. Idę coś zjeść. Spotkamy się za pół godziny – po czym kieruje się do najbliższej budki z jedzeniem.
- Wczorajsza golonka była świetna – stwierdza szczupła brunetka. - Może dzisiaj też powtórzymy – pyta swojego towarzysza. Ten ochoczo przytakuje i zasiadają za najbliższym stołem.
- Masz ochotę na rurkę z kremem – pyta mama swoją kilkuletnią córkę z wyraźną otyłością. -Chcę gofra – wyraża swoje żądanie.

Nagle moją uwagę przykuwa wyraźny sprzeciw młodej osóbki, która z płaczem wykrzykuje: -Nie jestem głodna, nie będę nic jeść. Chcę na plac zabaw. Rodzice nie reagują na sprzeciw dziecka.
Moja koleżanka wraz z rodziną spędziła dwa urocze tygodnie nad Bałtykiem. Zapewniała mnie, że był to czynny wypoczynek, ale w prezencie przywiozła trzy dodatkowe kilogramy. Niestety.
Dwa tygodnie laby mija jak z bicza strzelił. Wracamy do domu, wchodzimy na wagę i patrzymy z przerażeniem, skąd te dodatkowe kilogramy.:)
Jesień i zimę jakoś przeczekamy. A wraz z nadejściem wiosny znów zaczniemy katować się drakońskimi dietami, aby nasza sylwetka sprostała modowym wyzwaniom.
A potem pojedziemy nad morze i dzień zaczniemy od smacznej rybki smażonej na głębokim tłuszczu i olbrzymiej porcji frytek.:)

Bo jak tu się oprzeć.

środa, 20 sierpnia 2014

Świat zwariował

Klniemy jak szewc. Nie zwracamy uwagi na otoczenie. Nie interesuje nas reakcja innych. Wulgaryzmy przeniknęły do naszego języka i co gorsza, otrzymały społeczne przyzwolenie. Jeszcze do niedawna przeklinanie kojarzyło się głównie z bywalcami piwnych budek i środowiskiem z marginesu. Uznawane często było jako tzw. przerywnik. Dziś mięsem rzuca uczniak, student, celebryta, polityk i prowadzący program telewizyjny, człowiek wykształcony. Coraz więcej osób – nawet tych z pierwszych stron gazet – wręcz popisuje się używaniem chamskich wyrazów. Nasze życie zawładnęło słownictwo rynsztokowe, stało się modne jak szpilki czy markowa torebka.


Dlaczego przeklinamy?

Jedni tłumaczą, że wulgaryzmy nadają naszym wypowiedziom kolorytu, inni twierdzą, że to ekspresja wymaga tzw. językowego wzmocnienia. W ten sposób wyrażamy negatywne emocje, jak złość, frustrację czy protest. Rzucenie mięsem pozwala też odreagować stres, redukuje agresję, odkrywa rozpacz, wyraża strach, łamie tabu.
Dzisiaj rzadko można spotykać osobę, która by od czasu do czasu nie użyła przekleństwa. Bo tak naprawdę ulga, którą może przynieść wulgaryzm, jest  ważniejsza od kwestii estetycznych.
Najbardziej rażą mnie politycy, którzy prawie każdą swoją wypowiedź ubarwiają soczystym słownictwem, zarówno publicznie jak i  prywatnie. Przekleństwa wyrzucane są przez nich z szybkością wodospadu. Bulwersuje mnie ich chamstwo i brak kultury, bo takie zachowanie jest niczym innym, jak brakiem szacunku i oznaką lekceważenia swoich wyborców. Tak zachowują się tylko prostacy.
 Po tej samej stronie postawiłabym jurorów popularnych formatów telewizyjnych oceniających umiejętności naturszczyków i zawodowców. Nie ma programu, w którym kilkakrotnie nie padłoby określenie zajebiście lub inne  k... czy sp..... . Zajebiste jest wszystko: występ, strój, jedzenie. Jednym słowem zajebisty jest cały świat. Niedawno usłyszałam, jak nasza diwa operowa, oceniła występ jako zajebisty. Opadły mi ręce. Pozostał niesmak. Bardzo ją znielubiłam. Sztuka sięgnęła bruku. A subtelność. Zastanawiam się, czy takie słowo jeszcze funkcjonuje w określeniu zachowania.

Aby zaistnieć, trzeba dać show. Trzeba szokować, krzyczeć.
 Jak zwrócić na siebie uwagę? Tutaj niezbędne są wulgaryzmy, im bardziej dosadne, mocne, tym więcej się pisze i mówi o ich użytkownikach.
Nie pomyślcie czasem, że jestem święta. Od czasu do czasu lubię sobie siarczyście zakląć. Zdarzają  się sytuacje, w których mięso ciśnie mi się na usta i wcale się przed tym nie wzbraniam. Jeżeli jestem wściekła i na granicy wytrzymałości, następuje tzw. punkt kulminacyjny, wtedy daję upust  swoim emocjom, wyrzucam po prostu spi......j. I od razu przychodzi na mnie uspokojenie.
 Ku.....mi rzucam, a właściwie rzucałam przy odkurzaniu, kiedy walczyłam z oporną rurą. Od chwili, kiedy kupiłam odkurzacz bez węża, sporządniałam.

Moja przyjaciółka, bardzo rozemocjonowana, uwielbia przeklinać. Gdy ostatnio wspomniałam jej, że będzie bohaterką mojego posta o przeklinaniu, powiedziała, że kląć nauczyła ją Ameryka. Tam od siarczystego języka jej polskich znajomych na początku puchły jej uszy. Potem przywykła i przywiozła przekleństwa zza oceanu do Polski. W jej przypadku, k.....y wcale mnie nie rażą. Bo jej niesamowite opowieści, zawsze ze świetną pointą, są prawdziwym majstersztykiem, a siarczyste przekleństwa dodają smaku, kolorytu i potęgują emocje. Ona jest jedną wielką emocją.

Gdy zapytałam moją moją szesnastoletnią córkę, co myśli o przeklinaniu, odpowiedziała, że nie zwraca na to uwagi. Co wcale też nie jest takie pozytywne, gdyż powinno ją to razić, denerwować. Ale jak z każdej strony dobiegają nas zajebiste zwroty, przestajemy reagować. Na szczęście, sama jest wrogiem używania tego typu słownictwa.
Przeklinanie przestało być wstydliwe. Ostatnio jakoś nie usłyszałam, aby z takich zachowań rozliczano osoby publiczne. Co więcej, w niektórych środowiskach jest w dobrym tonie, bo jesteś wtedy cool.
Sztuka zabarwiona k... i ch.... staje się sztuką kloaczną, gdzie już tylko pozostaje spuszczenie wody. Niestety, smród i tak pozostaje.
Ktoś może pomyśleć, że się czepiam. Oczywiście, ma prawo. Ale razi mnie świat, w którym zamiast prawdziwych wartości wpaja nam się zachowania, które już nie mieszczą się w żadnych ramach. Zaistnieć musisz za wszelką cenę, a w tym ma pomóc zajebiste spojrzenie na życie.

Świat zwariował.