Mimo że od Blue Monday minęły już ponad dwa tygodnie, to ja w dalszym ciągu jestem pod wpływem Przygnębiającego Poniedziałku, a właściwie przygnębiających poniedziałków. Cały styczeń jawi się mi jako jedna czarna dziura.
Psycholodzy twierdzą, że styczniowy
depresyjny poniedziałek to nic innego jak kumulacja negatywnych
emocji, które nagromadziły się w końcówce roku.
Ich teoria w moim życiu w ogóle się
nie sprawdza.
Bo końcówka roku była dla mnie
nadzwyczaj udana. Miałam dobrą energię. Chęć do działania.
Wszystko szło mi jak z płatka. Święta spędziłam w miłej
rodzinnej atmosferze w otoczeniu życzliwych mi osób. Sylwestra
wspominam po dzień dzisiejszy i chętnie bym go powtórzyła za rok.
Podobno przygnębiają nas noworoczne
postanowienia, a tak dokładnie to brak ich realizacji. Jeszcze dwa
lata temu byłam bardzo ambitna. Ambitna oczywiście w pisaniu. Pod
koniec grudnia zaszywałam się w swoim pokoju. Wyciągałam notes, w
którym zapisywałam swoje pomysły. Brałam do ręki długopis
nieświadomie wkładając jego końcówkę w otwór gębowy i
obgryzałam do żywego a właściwie martwego materiału. Myślałam,
co by tu w swoim życiu zmienić, z czego zrezygnować. Słowo raz
pięknie napisane usypiało na białych kartkach i pozostawało
niezrealizowanym postanowieniem. Zaglądałam po roku, czytałam
tę swoją listę pobożnych, wydumanych życzeń i przecierałam
oczy ze zdumienia. Że też coś takiego mogło narodzić się w mojej głowie!
Gdybym była osobą pijącą lub zażywającą używki, mogłabym
uznać, że byłam pod wpływem.
A ja tu byłam pod wpływem własnej
głupoty, podążałam za modą. Bo wszyscy muszą mieć
postanowienia, bo tak wypada... Ja przecież nie jestem gorsza.
Gdy psiapsióły pytały, co słychać
w sprawie postanowień noworocznych, odpowiadałam że są i będę
je realizować. Oczywiście wiedziałam, że to się nie uda.
Ale nie mogę sobie nic zarzucić. Miałam przynajmniej dobre chęci.
Choć podobno dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Wychodzę z
założenia, że jak się ma ochotę, to już jest jakaś pozytywna
cząstka. Wiem, że niewielka, ale przecież nie jestem drobiazgowa i
się nie czepiam.
W tym roku zignorowałam tradycję i
poczułam się lekka jak ptak. Nic mnie nie goni. Nie mam żadnych
papierkowych zobowiązań. Nie udaję, że coś uda mi się zrobić.
I otwarcie przyznaję się znajomym, że niczego nie postanowiłam. A
i tak tydzień później bez przymusu spowodowanego słowem pisanym
zaczęłam się uczyć języka niemieckiego.
Kolejna rzecz, która podobno wpływa
na kiepskie samopoczucie i deprechę, to zaciągnięte świąteczne
kredyty. Było pięknie, tłusto i bogato. Teraz czas zejść na
ziemię, wysupłać kasę i zacząć spłacać zgodnie z powiedzeniem
płacz i płać.
A ja kredytów też nie miałam.
Co zatem się stało? Co za zmora mi
doskwiera?
Zaraz w pierwszych dniach stycznia
wybrałyśmy się z córką na wyprzedaże. Wróciłyśmy zadowolone,
choć wkurzone na to jak nas klientów się traktuje. Wszystkie triki
dozwolone. A więc najpierw podwyżka, a potem symboliczna obniżka.
Albo wszystko od i tu pada cena 50 zł, gdy tymczasem w stercie
ciuchów wisi byle jaki łach w tej cenie. A reszta kosztuje dużo
więcej. Chwyty poniżej pasa, bo naiwny klient i tak kupi.
Na szczęście nie byłyśmy naiwne...
Kupiłam zatem uroczą sukienkę, którą
potrzebowałam na bal karnawałowy. Wybraliśmy się z grupą
przyjaciół. Jedzenie było marne, na co narzekał cały wieczór
mój małżonek mięsożerca, a wtórowali mu koledzy.
My natomiast pozostałyśmy głuche na
ich marudzenie i okupowałyśmy parkiet do ostatniego tchu wychodząc
z założenia, że z pustym żołądkiem lepiej się tańczy. A nocne
obżeranie jest niewskazane i zarazem szkodliwe.
Zabawa trwała do białego rana.
Wytańczyłam się i wyskakałam. Nastrojowo zwyżkowałam. Na drugi
dzień cholernie bolały mnie nogi. Ale nie narzekałam, bo każda
przyjemność ma swoją cenę.
Moja druga połówka wyjechała.
Zrobiło się smutno i nijako.
Za oknem zaszalało. Śnieg walił bez
przerwy. Gęste płatki białego puchu przybierały na intensywności.
Z przerażeniem patrzyłam jak pierzynka monstrualnie się powiększa.
Nie powinnam być zaskoczona, bo to przecież zima. Przygnębienie
schowałam do kieszeni. Ubrałam płaszcz, zarzuciłam kaptur i
zeszłam do garażu.
Czas zacząć odśnieżanie. Cały
podjazd pokrywała gruba warstwa śniegu. Złapałam za łopatę i
rozejrzałam się bezradnie. Od czego by tu zacząć? Łopata za
łopatą. Ręce bolały od ciężaru. W krzyżu łupało. Ale
podążałam chyżo. Musiałam przecież jechać do pracy.
Wiosłowałam równo. Aby tylko się przekopać. Wróciłam do domu
potwornie zmęczona na uginających się nogach. Poczułam dobrą
energię. Wysiłek przywrócił mi siły witalne.
Córka widząc mój dobry nastrój
stwierdziła, że zamiast narzekać powinnam codziennie machać
łopatą. I chyba coś w tym jest.
Niestety endorfiny zadziałały tylko
na trochę, Potem przyszła odwilż, parszywe wiatrzysko i deszcz.
Jesienny deszcz w środku zimy. Jeszcze tylko tego brakowało. Dzień
w dzień i kolejny. Bez umiaru Jak na złość. Nawet pogoda
dopasowała się do stanu przygnębienia.
Luty nie zaskoczył pozytywnie. Pieska
aura utrwaliła się na dobre i nie zamierza opuścić ziemskiego
padołu. Już nawet przestałam oglądać pogodę. Bo i po co.
Radosny za to okazał się tłusty
czwartek. Kupiłam kilkanaście pączków. Zajadałyśmy z Zuzią z
apetytem. Córkę po kolejnym zemdliło. Dała czas odpocząć
żołądkowi i z uśmiechem pałaszowała resztę. Nawet kolację
odpuściła. Uśmiechałam się do lukrowanego ciastka wypełnionego
konfiturą i dobrze mi było.
Zauważyłam, że tłusty czwartek
wyzwolił w ludziach pozytywne nastawienie. Byli mili, uprzejmi, nie
burczeli. Jeden dzień dobroci. Dobrze, że chociaż tyle.
Mój nastrój powoli zaczyna zwyżkować.
Są to drobne kroczki. Ale najważniejsze, że widać pozytywne
symptomy.
Jeszcze trochę, myślę sobie i
wybudzę się z dziwnego zimowego i nie zimowego snu. I przyjdzie
wiosna. Ta prawdziwa niosąca radość i pozytywną energię.
Dam radę.
I zapomnę o jakimś tam
poniedziałku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz