Siedem grzechów kobiety

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

poniedziałek, 8 lutego 2016

Na przekór tradycji

Mimo że od Blue Monday minęły już ponad dwa tygodnie, to ja w dalszym ciągu jestem pod wpływem Przygnębiającego Poniedziałku, a właściwie przygnębiających poniedziałków. Cały styczeń jawi się mi jako jedna czarna dziura.


Psycholodzy twierdzą, że styczniowy depresyjny poniedziałek to nic innego jak kumulacja negatywnych emocji, które nagromadziły się w końcówce roku.
Ich teoria w moim życiu w ogóle się nie sprawdza.
Bo końcówka roku była dla mnie nadzwyczaj udana. Miałam dobrą energię. Chęć do działania. Wszystko szło mi jak z płatka. Święta spędziłam w miłej rodzinnej atmosferze w otoczeniu życzliwych mi osób. Sylwestra wspominam po dzień dzisiejszy i chętnie bym go powtórzyła za rok.

Podobno przygnębiają nas noworoczne postanowienia, a tak dokładnie to brak ich realizacji. Jeszcze dwa lata temu byłam bardzo ambitna. Ambitna oczywiście w pisaniu. Pod koniec grudnia zaszywałam się w swoim pokoju. Wyciągałam notes, w którym zapisywałam swoje pomysły. Brałam do ręki długopis nieświadomie wkładając jego końcówkę w otwór gębowy i obgryzałam do żywego a właściwie martwego materiału. Myślałam, co by tu w swoim życiu zmienić,  z czego zrezygnować. Słowo raz pięknie napisane usypiało na białych kartkach i pozostawało niezrealizowanym postanowieniem. Zaglądałam po roku, czytałam tę swoją listę pobożnych, wydumanych życzeń i przecierałam oczy ze zdumienia. Że też coś takiego mogło narodzić się w mojej głowie! Gdybym była osobą pijącą lub zażywającą używki, mogłabym uznać, że byłam pod wpływem.
A ja tu byłam pod wpływem własnej głupoty, podążałam za modą. Bo wszyscy muszą mieć postanowienia, bo tak wypada... Ja przecież nie jestem gorsza.

Gdy psiapsióły pytały, co słychać w sprawie postanowień noworocznych, odpowiadałam że są i będę je realizować. Oczywiście wiedziałam, że to się nie uda. Ale nie mogę sobie nic zarzucić. Miałam przynajmniej dobre chęci. Choć podobno dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Wychodzę z założenia, że jak się ma ochotę, to już jest jakaś pozytywna cząstka. Wiem, że niewielka, ale przecież nie jestem drobiazgowa i się nie czepiam.

W tym roku zignorowałam tradycję i poczułam się lekka jak ptak. Nic mnie nie goni. Nie mam żadnych papierkowych zobowiązań. Nie udaję, że coś uda mi się zrobić. I otwarcie przyznaję się znajomym, że niczego nie postanowiłam. A i tak tydzień później bez przymusu spowodowanego słowem pisanym zaczęłam się uczyć języka niemieckiego.

Kolejna rzecz, która podobno wpływa na kiepskie samopoczucie i deprechę, to zaciągnięte świąteczne kredyty. Było pięknie, tłusto i bogato. Teraz czas zejść na ziemię, wysupłać kasę i zacząć spłacać zgodnie z powiedzeniem płacz i płać.
A ja kredytów też nie miałam.
Co zatem się stało? Co za zmora mi doskwiera?

Zaraz w pierwszych dniach stycznia wybrałyśmy się z córką na wyprzedaże. Wróciłyśmy zadowolone, choć wkurzone na to jak nas klientów się traktuje. Wszystkie triki dozwolone. A więc najpierw podwyżka, a potem symboliczna obniżka. Albo wszystko od i tu pada cena 50 zł, gdy tymczasem w stercie ciuchów wisi byle jaki łach w tej cenie. A reszta kosztuje dużo więcej. Chwyty poniżej pasa, bo naiwny klient i tak kupi.
Na szczęście nie byłyśmy naiwne...
Kupiłam zatem uroczą sukienkę, którą potrzebowałam na bal karnawałowy. Wybraliśmy się z grupą przyjaciół. Jedzenie było marne, na co narzekał cały wieczór mój małżonek mięsożerca, a wtórowali mu koledzy.
My natomiast pozostałyśmy głuche na ich marudzenie i okupowałyśmy parkiet do ostatniego tchu wychodząc z założenia, że z pustym żołądkiem lepiej się tańczy. A nocne obżeranie jest niewskazane i zarazem szkodliwe.
Zabawa trwała do białego rana. Wytańczyłam się i wyskakałam. Nastrojowo zwyżkowałam. Na drugi dzień cholernie bolały mnie nogi. Ale nie narzekałam, bo każda przyjemność ma swoją cenę.

Moja druga połówka wyjechała.
Zrobiło się smutno i nijako.

Za oknem zaszalało. Śnieg walił bez przerwy. Gęste płatki białego puchu przybierały na intensywności. Z przerażeniem patrzyłam jak pierzynka monstrualnie się powiększa. Nie powinnam być zaskoczona, bo to przecież zima. Przygnębienie schowałam do kieszeni. Ubrałam płaszcz, zarzuciłam kaptur i zeszłam do garażu.
Czas zacząć odśnieżanie. Cały podjazd pokrywała gruba warstwa śniegu. Złapałam za łopatę i rozejrzałam się bezradnie. Od czego by tu zacząć? Łopata za łopatą. Ręce bolały od ciężaru. W krzyżu łupało. Ale podążałam chyżo. Musiałam przecież jechać do pracy. Wiosłowałam równo. Aby tylko się przekopać. Wróciłam do domu potwornie zmęczona na uginających się nogach. Poczułam dobrą energię. Wysiłek przywrócił mi siły witalne.
Córka widząc mój dobry nastrój stwierdziła, że zamiast narzekać powinnam codziennie machać łopatą. I chyba coś w tym jest.

Niestety endorfiny zadziałały tylko na trochę, Potem przyszła odwilż, parszywe wiatrzysko i deszcz. Jesienny deszcz w środku zimy. Jeszcze tylko tego brakowało. Dzień w dzień i kolejny. Bez umiaru Jak na złość. Nawet pogoda dopasowała się do stanu przygnębienia.
Luty nie zaskoczył pozytywnie. Pieska aura utrwaliła się na dobre i nie zamierza opuścić ziemskiego padołu. Już nawet przestałam oglądać pogodę. Bo i po co.
Radosny za to okazał się tłusty czwartek. Kupiłam kilkanaście pączków. Zajadałyśmy z Zuzią z apetytem. Córkę po kolejnym zemdliło. Dała czas odpocząć żołądkowi i z uśmiechem pałaszowała resztę. Nawet kolację odpuściła. Uśmiechałam się do lukrowanego ciastka wypełnionego konfiturą i dobrze mi było.
Zauważyłam, że tłusty czwartek wyzwolił w ludziach pozytywne nastawienie. Byli mili, uprzejmi, nie burczeli. Jeden dzień dobroci. Dobrze, że chociaż tyle.

Mój nastrój powoli zaczyna zwyżkować. Są to drobne kroczki. Ale najważniejsze, że widać pozytywne symptomy.
Jeszcze trochę, myślę sobie i wybudzę się z dziwnego zimowego i nie zimowego snu. I przyjdzie wiosna. Ta prawdziwa niosąca radość i pozytywną energię.
Dam radę.
I zapomnę o jakimś tam poniedziałku.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz