Siedem grzechów kobiety

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

niedziela, 19 kwietnia 2015

Zaszaleć dla szczęścia

Nie mam co na siebie włożyć. Ten wyświechtany slogan towarzyszy nam przez całe dorosłe życie. Jedna szafa, druga, czasami i trzecia, szafki, szafeczki, opasłe półki zapełnione ciuchami, o których  często już zapomniałyśmy. A my ciągle podnosimy larum, że chodzimy w starych łachach.
Kobieca natura tak ma. Nic nie sprawia nam takiej frajdy, niż kupno czegoś nowego. 


Lubimy buszować po sklepach, szperać wśród  wieszaków, przymierzać, oglądać, dotykać.
Kobieta jak roślina wody, potrzebuje dwóch rzeczy, a mianowicie adoracji i nowego ciucha. W innym przypadku usycha. Oczywiście, że są odstępstwa, gdzie panie potrafią przechodzić całe życie w dwóch parach spodni i kilku bluzkach. Ale one stanowią mniejszość.

Płeć piękna lubi bieliźniany świat, kolorowe szmaty.

Nowy ciuch na chandrę, na poprawę nastroju, na poskromienie złości, na udowodnienie sobie czegoś. Każda okazja jest dobra, aby zaszaleć. Mężczyźni nawet nie starają się zrozumieć naszej psychiki. Jeden z moich znajomych przy każdej okazji wypowiada swoją maksymę, że lepiej napić się wódki niż zrozumieć kobietę. I jest w tym sporo racji.

Wypad  z małżonkiem na zakupy to wielka pomyłka. Nie odmówi, bo chce być z tobą. Ale, niestety nie dociera do niego, że ty masz ochotę poobcować z ciuchami, a nie z nim.

Ostatnio udałam się do centrum handlowego, oczywiście z drugą połówką, aby odświeżyć swoją garderobę. Dzień wcześniej pootwierałam szafy wypełnione ubraniami, które filuternie puszczały do mnie oko i kusiły, abym sobie o nich przypomniała. Nie dałam się skusić. Popatrzyłam na nie niechętnie, pomiętoliłam, kilka nawet przymierzyłam, żeby nie było, że nie jestem skora do współpracy. I doszłam do wniosku, że król jest nagi.

Sobota  miała być zakupowa. Córka widząc moje poczynania i narzekania, że nie mam co na siebie włożyć, profilaktycznie zapowiedziała, że woli zostać w domu. Mąż dzielnie mi sekundował.
Targałam wieszakami, mierzyłam spodnie, bluzki, nakładałam kurteczki. Poczułam ból w rękach, bo mierzenie to ciężka praca. Moje szczęście czekało przed sklepem, tak jak i inni panowie, których żony były w zakupowym szale. Patrzyli nieobecnym wzrokiem, widać było, że ich myśli błądzą w innych przestrzeniach. Bardzo się starali, chylę przed nimi czoła, oczywiście przed moim także, aby nie poczuł się gorszy. Zintegrowani w swej bezsilności.

Nie poganiali nas. Wiedzą, że szczęśliwa żona, choć to szczęście w tym przypadku różne nosi imiona, to żona skora do współpracy i święty spokój w domu. A nasz małżonek niczego więcej nie pragnie, jak świętego spokoju.

Minęło kilka godzin. W końcu zadowolona zwolniłam przymierzalnie, dając szansę innym kobietom, przebierającym z nogi na nogę i cierpliwie czekającym w długiej kolejce. Potem jeszcze odstałam swoje do kasy. Wyszłam obleczona pakunkami, które z widoczną ulgą i radością, że to już koniec, przejął ode mnie mój znudzony na śmierć małżonek. Nie dał po sobie poznać targających go emocji. Cieszył się, że ma w końcu to za sobą.

W domu od razu zaspokoił pragnienie kuflem piwa i czmychnął do swojej norki, aby odreagować stres. Dałam mu spokój, doceniałam jego poświęcenie i cierpliwość, bo to rzadki dar w dzisiejszych zwariowanych czasach.
Sięgnęłam także po złote pszeniczne, aby uzupełnić płyny. Wzięłam spory haust. Niecierpliwie rozpakowywałam pakunki, radosna oglądałam  ciuszki i wręcz czułam jak wzrasta we mnie poziom serotoniny. Byłam szczęśliwa, ogarnął mnie błogostan. Zmęczenie odeszło w jednej chwili. Wzięłam się za ponowne przymierzanie. Zawołałam córkę, chcąc pochwalić się nową garderobą.

Nie podzielała mojej radości. W tej materii dzieli nas niestety przepaść. Nasze światy odejmują przeciwstawne bieguny. Przymierzałam, jeszcze raz oglądałam w lustrze i pytałam niecierpliwie, czy się podoba. Potrzebowałam aprobaty. A usłyszałam zdawkowe może być. No cóż, dobre i to. W końcu zwolniłam córkę z obowiązku oglądania. Za chwilę już jej nie było.

Zadzwoniłam do koleżanki, by pochwalić się udanym wypadem. Wiedziałam, że w niej znajdę sojusznika. Bo rozmowa o ciuchach to dla nas chleb powszedni. Wystarczy tylko napomknąć, a rozmowa płynie jak rzeka.
Opowiadałam o nowej garderobie. Mirka dokładnie mnie maglowała wypytując o tkaniny, fason i krój. Miała świra na tym punkcie. O ciuchach mogła gadać godzinmi. Pytlowałyśmy, aż nas rozbolał otwór gębowy. Okazało się, że moja koleżanka zaszalała jeszcze przed świętami i też miała czym się pochwalić.

Wieczorem postanowiłam pochować ubrania. I tu pojawił się problem. Po pierwsze nie miałam wolnych wieszaków, a po drugie, w szafie najzwyczajniej brakowało miejsca. Dwoiłam się i troiłam, aby je wcisnąć . W końcu poddałam się i zaczęłam przeglądać garderobę z zamiarem pozbycia się niepotrzebnych rzeczy. I tu zaczęły się schody.

Przejawiam ogromny sentyment do moich ciuchów. Po prostu nie umiem się z nimi rozstać. Wciąż mi się wydaje, że jeszcze nadarzy się okazja, że to włożę. I tak wiszą sobie bezużyteczne latami i czekają, aż nadejdzie ich czas. Nie miałam wyjścia, przeprowadziłam wnikliwą selekcję. Wkładałam i wyciągałam z kartonów. W końcu podjęłam męską decyzję. Zapakowałam stare rzeczy i wyniosłam na strych. Bo może jeszcze kiedyś skorzystam.
Nowa garderoba zawisła w szafie. Oby tylko pogoda dopisała.

Pracowicie spędziłam sobotę. Oddałam się babskim przyjemnościom. Czasem trzeba pomyśleć o sobie.

Próżność może nie jest najlepszą cechą, ale gila nasze podniebienie. A jeżeli tego akurat nam w danym momencie potrzeba...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz