Siedem grzechów kobiety

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

niedziela, 10 maja 2015

Majówkowe szaleństwo

Miłośnicy grilla mogą w końcu odetchnąć z ulgą. Rozpoczęła się majówka, czyli wielkie grillowanie. Potrwa do jesieni, póki chłód nie zmusi do zamknięcia się w domowym ciepełku. Kto żyw pichci jadło w przydomowych ogródkach, lesie, nad morzem, w górach. Ci, którzy z różnych powodów nie mogą skorzystać z dobrodziejstw natury, grillują na balkonach i zmuszają sąsiadów do wdychania ciężkich zapachów.


Boże, jak ja tego nie lubię.
Może jestem dziwolągiem, ale za grillem nie przepadam. Choć nie powiem, czasem skuszę się na grillowaną kaszaneczkę czy kiełbaskę. W domu zasadniczo nie grilluję, jeżeli już, to korzystam z zaproszenia przyjaciół. Ktoś powie, że to wygodnictwo. Może tak, może nie. Po prostu drażnią mnie ciężkie zapachy.

Niestety tegoroczna pierwsza majówka, ze względu na pogodę, była nieudana. Ale będą jeszcze kolejne, a potem całe lato i trochę jesieni, kiedy to grillować można do woli.
Społeczeństwo przygotowywało się do grilla systemowo. Już kilka tygodni wcześniej sieciówki biły po oczach reklamami najróżniejszych urządzeń od tych najprostszych do najbardziej wyszukanych. Ludzie buszowali po sklepach, a największym powodzeniem cieszyły się grille. Potem szedł węgiel i wszystko to co składa się na podpałkę.
W sklepach mięsnych peklowane mięso i kiełbasa znikały z półek. A ponieważ ciężkie żarcie należy dobrze trawić, piwo natomiast gasi nie tylko pragnienie, ale także świetnie działa na trawienie, kosze zapełniały się butelkami i puszkami złotego pszenicznego.

Na przekór tradycji majówkę zamierzałam spędzić w domu przy książce. Myśl o wystawieniu spragnionego ciała na promienie słoneczne szybko porzuciłam, słuchając wcześniejszych pogodowych zapowiedzi.
Cieszyłam się na ten wydłużony weekend. Odpocząć, zrelaksować się i wyspać. To były moje plany, na pewno nie ambitne, ale właśnie tego najbardziej potrzebowałam.
Ktoś kiedyś powiedział, że plany zawsze weryfikuje życie. Tak się zadziało i w moim przypadku. Tu zadecydował tzw. czynnik zewnętrzny, obcy w osobie mojej koleżanki, która postanowiła zorganizować majówkę w swoim domku na Mazurach.

Telefon odebrał mój małżonek. Im dłużej słuchał, tym bardziej grymas na jego twarzy stawał się widoczny. Patrzyłam na niego z uwagą i podświadomie czułam, że coś się wydarzy.
-Elka zaprasza nas nad jezioro na majówkę – powiedział wyraźnie zniechęcony. -Boże, jak mi się nie chce. Co robimy? - chciał, abym to ja podjęła decyzję.
-Nie jedziemy – zadecydowałam natychmiast. Po chwili jednak zreflektowałam się. Bo Eli nigdy się nie odmawia. Wspaniała dziewczyna, zawsze pomocna, dobry duch każdego towarzystwa. Taka wisienka na torcie.
Mąż spojrzał na mnie wyczekująco i czekał na potwierdzenie. Łamałam się, kruszałam kawałek po kawałku. Rozpatrywałam za i przeciw. Coraz więcej było za, tego drugiego ubywało. Wyszło jak wyszło, powinniśmy jechać.
-Jaka decyzja? -zadał retoryczne pytanie, bo i tak wiedział.
-Jedziemy zrobić jakieś zakupy – odparłam. Rano wyruszamy.

I tym sposobem nasze plany wzięły w łeb. Rano w strugach deszczu i przy silnym wietrze, opatuleni w ciepłe kurtki, mknęliśmy na mazurską wieś.
Po kilku godzinach stanęliśmy przed urokliwą drewnianą chatą z widokiem na jezioro z jednej strony i las z drugiej. Towarzystwo powoli zaczęło się zjeżdżać. Była Mirka, Lidka i Marta z mężami oraz samotny Paweł, który leczył rany po rozwodzie.
Stali na ganku ze skwaszonymi minami, wypatrując choćby jednego malutkiego promyka. Na próżno. Granitowe chmury spowiły mazurski krajobraz. Do wieczora lało. Szklana ściana deszczu rozbijała się o drewniane schody.

Elka postanowiła przygotować grilla na obszernym zadaszonym tarasie. Marek z energią zarządzał całą maszynerią, na ruszcie skwierczały karkóweczka i skrzydełka, a obok ziemniaczki zawinięte w srebrzystą folię. Sosy do wyboru i koloru. Zapach drażnił podniebienie. Było pioruńsko zimno. Dlatego też zamiast piwa postanowiliśmy raczyć się koniakiem. Niech rozgrzeje nasze zmarznięte ciała. Jedna lampka, druga, a potem trzecia znacznie poprawiły nastrój. Języki nam się rozwiązały. Panowie energicznie rozpinali kurtki. Zimno już tak nie doskwierało, a zapłakany świat przybrał kolorowe barwy.
Zgłodniali pożeraliśmy grillowe wiktuały, zagryzając bulwami i mocno popijając piwem.
-Wiesz, nie pasowała nam ta wyprawa, – szepnęła Lidka pałaszując kolejne skrzydełko. -Kombinowaliśmy, jak tu się wykręcić od tego spotkania. Ale sama wiesz..., Eli się nie odmawia. Taka pogoda, że psa z domu nie wygonisz. I tak oto jesteśmy. -Ale jest w porządku – stwierdziła.
-Mieliśmy takie same odczucia – przyznałam. -Wyjazd był ostatnią rzeczą, jaka mogłaby przyjść nam do głowy. I jesteśmy – pociągnęłam spory łyk i wciągnęłam kaptur na głowę, bo zimnica doskwierała.

Wieczorem Mirka zdezerterowała i zaczęła narzekać na przejmujący chłód. Wiatr się wzmógł, deszcz ostro zacinał. Marek ku naszemu zadowoleniu zarządził powrót do domu. Grzaliśmy się przy drwach domowego kominka. Z rozkoszą patrzyłam na pstrykające iskry i energicznie rozcierałam skostniałe ręce. Pan domu wystawił barek, aby tchnąć ducha w nasze zmarznięte serca. Z ochotą ratowaliśmy się trunkami.
Panowie postanowili rozegrać robra, potem przyszła kolej na kolejny.
My rozłożyłyśmy się na podłodze blisko kominka. Tematów do rozmów nigdy nam nie brakowało. I tak oto przywitał nas świt. Zmarnowane, ale w dobrych humorach oddaliłyśmy się do pokojów, aby złapać kilka godzin snu.

W południe, gdy podniosłam ciężkie powieki, wzrok od razu skierowałam na okno zapłakane deszczowymi łzami. Nic się nie zmieniło. Lało i wiało. Zeszłyśmy na spóźnione śniadanie. Tęsknym okiem spoglądałyśmy na wzburzone jezioro i głośno skrzypiące jękiem rozpaczy łódki przycumowane do pomostu.
Leniwie snułyśmy się po domu. Nawet alkohol nas nie kręcił. Beznadzieja. Miałyśmy ochotę na spacer. Całe byłyśmy w czekaniu. Może zdarzy się cud.

Widocznie ktoś tam na górze nas wysłuchał. Po obiedzie wyjrzało słońce. Najpierw nieśmiało, puszczając delikatne promienie, a potem wystawiło całe oblicze, rozjaśniło okolicę i skąpało się w tafli jeziora.
Spojrzałyśmy na siebie i ochoczo zaczęłyśmy wciągać kurtki, ciesząc się na długo wyczekiwany spacer. Wystawiłyśmy blade twarze do słońca, które obficie raczyło nas swoim ciepełkiem. Było cudownie aż do wieczora. Nawet późniejszy deszcz już tak nie drażnił.
Humor powrócił, energia nas rozpierała.

Niedziela była naprawdę piękna. W końcu zawitała prawdziwa wiosna. W kostiumach kąpielowych skryłyśmy się w zagajniku, a nasze ciała łapały pierwsze promienie. Słońce dało z siebie wszystko i mocno zabrązowione kazałyśmy naszym połówkom podziwiać opaleniznę.

Powrót do domów przełożyliśmy na późny wieczór. Nie chciało nam się rozstawać się z naturą.
Zaplanowałyśmy następną majówkę na Boże Ciało.

Oczywiście u Elki.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz