Miłośnicy grilla mogą w końcu odetchnąć z ulgą. Rozpoczęła się majówka, czyli wielkie grillowanie. Potrwa do jesieni, póki chłód nie zmusi do zamknięcia się w domowym ciepełku. Kto żyw pichci jadło w przydomowych ogródkach, lesie, nad morzem, w górach. Ci, którzy z różnych powodów nie mogą skorzystać z dobrodziejstw natury, grillują na balkonach i zmuszają sąsiadów do wdychania ciężkich zapachów.
Boże, jak ja tego nie lubię.
Może jestem dziwolągiem, ale za
grillem nie przepadam. Choć nie powiem, czasem skuszę się na
grillowaną kaszaneczkę czy kiełbaskę. W domu zasadniczo nie
grilluję, jeżeli już, to korzystam z zaproszenia przyjaciół.
Ktoś powie, że to wygodnictwo. Może tak, może nie. Po prostu
drażnią mnie ciężkie zapachy.
Niestety tegoroczna pierwsza majówka,
ze względu na pogodę, była nieudana. Ale będą jeszcze kolejne, a
potem całe lato i trochę jesieni, kiedy to grillować można do
woli.
Społeczeństwo przygotowywało się do
grilla systemowo. Już kilka tygodni wcześniej sieciówki biły po
oczach reklamami najróżniejszych urządzeń od tych najprostszych
do najbardziej wyszukanych. Ludzie buszowali po sklepach, a
największym powodzeniem cieszyły się grille. Potem szedł węgiel
i wszystko to co składa się na podpałkę.
W sklepach mięsnych peklowane mięso i
kiełbasa znikały z półek. A ponieważ ciężkie żarcie należy
dobrze trawić, piwo natomiast gasi nie tylko pragnienie, ale także
świetnie działa na trawienie, kosze zapełniały się butelkami i
puszkami złotego pszenicznego.
Na przekór tradycji majówkę
zamierzałam spędzić w domu przy książce. Myśl o wystawieniu
spragnionego ciała na promienie słoneczne szybko porzuciłam,
słuchając wcześniejszych pogodowych zapowiedzi.
Cieszyłam się na ten wydłużony
weekend. Odpocząć, zrelaksować się i wyspać. To były moje
plany, na pewno nie ambitne, ale właśnie tego najbardziej
potrzebowałam.
Ktoś kiedyś powiedział, że plany
zawsze weryfikuje życie. Tak się zadziało i w moim przypadku. Tu
zadecydował tzw. czynnik zewnętrzny, obcy w osobie mojej koleżanki,
która postanowiła zorganizować majówkę w swoim domku na
Mazurach.
Telefon odebrał mój małżonek. Im
dłużej słuchał, tym bardziej grymas na jego twarzy stawał się
widoczny. Patrzyłam na niego z uwagą i podświadomie czułam, że
coś się wydarzy.
-Elka zaprasza nas nad jezioro na
majówkę – powiedział wyraźnie zniechęcony. -Boże, jak mi się
nie chce. Co robimy? - chciał, abym to ja podjęła decyzję.
-Nie jedziemy – zadecydowałam
natychmiast. Po chwili jednak zreflektowałam się. Bo Eli nigdy się
nie odmawia. Wspaniała dziewczyna, zawsze pomocna, dobry duch
każdego towarzystwa. Taka wisienka na torcie.
Mąż spojrzał na mnie wyczekująco i
czekał na potwierdzenie. Łamałam się, kruszałam kawałek po kawałku.
Rozpatrywałam za i przeciw. Coraz więcej było za, tego drugiego
ubywało. Wyszło jak wyszło, powinniśmy jechać.
-Jaka decyzja? -zadał retoryczne
pytanie, bo i tak wiedział.
-Jedziemy zrobić jakieś zakupy –
odparłam. Rano wyruszamy.
I tym sposobem nasze plany wzięły w
łeb. Rano w strugach deszczu i przy silnym wietrze, opatuleni w
ciepłe kurtki, mknęliśmy na mazurską wieś.
Po kilku godzinach stanęliśmy przed
urokliwą drewnianą chatą z widokiem na jezioro z jednej strony i
las z drugiej. Towarzystwo powoli zaczęło się zjeżdżać. Była
Mirka, Lidka i Marta z mężami oraz samotny Paweł, który leczył
rany po rozwodzie.
Stali na ganku ze skwaszonymi minami,
wypatrując choćby jednego malutkiego promyka. Na próżno.
Granitowe chmury spowiły mazurski krajobraz. Do wieczora lało.
Szklana ściana deszczu rozbijała się o drewniane schody.
Elka postanowiła przygotować grilla
na obszernym zadaszonym tarasie. Marek z energią zarządzał całą
maszynerią, na ruszcie skwierczały karkóweczka i skrzydełka, a
obok ziemniaczki zawinięte w srebrzystą folię. Sosy do wyboru i
koloru. Zapach drażnił podniebienie. Było pioruńsko zimno.
Dlatego też zamiast piwa postanowiliśmy raczyć się koniakiem.
Niech rozgrzeje nasze zmarznięte ciała. Jedna lampka, druga, a
potem trzecia znacznie poprawiły nastrój. Języki nam się
rozwiązały. Panowie energicznie rozpinali kurtki. Zimno już tak
nie doskwierało, a zapłakany świat przybrał kolorowe barwy.
Zgłodniali pożeraliśmy grillowe
wiktuały, zagryzając bulwami i mocno popijając piwem.
-Wiesz, nie pasowała nam ta wyprawa,
– szepnęła Lidka pałaszując kolejne skrzydełko. -Kombinowaliśmy, jak tu się wykręcić od tego spotkania. Ale sama
wiesz..., Eli się nie odmawia. Taka pogoda, że psa z domu nie
wygonisz. I tak oto jesteśmy. -Ale jest w porządku – stwierdziła.
-Mieliśmy takie same odczucia –
przyznałam. -Wyjazd był ostatnią rzeczą, jaka mogłaby przyjść
nam do głowy. I jesteśmy – pociągnęłam spory łyk i wciągnęłam
kaptur na głowę, bo zimnica doskwierała.
Wieczorem Mirka zdezerterowała i
zaczęła narzekać na przejmujący chłód. Wiatr się wzmógł,
deszcz ostro zacinał. Marek ku naszemu zadowoleniu zarządził
powrót do domu. Grzaliśmy się przy drwach domowego kominka. Z
rozkoszą patrzyłam na pstrykające iskry i energicznie rozcierałam
skostniałe ręce. Pan domu wystawił barek, aby tchnąć ducha w
nasze zmarznięte serca. Z ochotą ratowaliśmy się trunkami.
Panowie postanowili rozegrać robra,
potem przyszła kolej na kolejny.
My rozłożyłyśmy się na podłodze
blisko kominka. Tematów do rozmów nigdy nam nie brakowało. I tak
oto przywitał nas świt. Zmarnowane, ale w dobrych humorach
oddaliłyśmy się do pokojów, aby złapać kilka godzin snu.
W południe, gdy podniosłam ciężkie
powieki, wzrok od razu skierowałam na okno zapłakane deszczowymi
łzami. Nic się nie zmieniło. Lało i wiało. Zeszłyśmy na
spóźnione śniadanie. Tęsknym okiem spoglądałyśmy na wzburzone
jezioro i głośno skrzypiące jękiem rozpaczy łódki przycumowane
do pomostu.
Leniwie snułyśmy się po domu. Nawet
alkohol nas nie kręcił. Beznadzieja. Miałyśmy ochotę na spacer.
Całe byłyśmy w czekaniu. Może zdarzy się cud.
Widocznie ktoś tam na górze nas
wysłuchał. Po obiedzie wyjrzało słońce. Najpierw nieśmiało,
puszczając delikatne promienie, a potem wystawiło całe oblicze,
rozjaśniło okolicę i skąpało się w tafli jeziora.
Spojrzałyśmy na siebie i ochoczo
zaczęłyśmy wciągać kurtki, ciesząc się na długo wyczekiwany
spacer. Wystawiłyśmy blade twarze do słońca, które obficie
raczyło nas swoim ciepełkiem. Było cudownie aż do wieczora. Nawet
późniejszy deszcz już tak nie drażnił.
Humor powrócił, energia nas
rozpierała.
Niedziela była naprawdę piękna. W
końcu zawitała prawdziwa wiosna. W kostiumach kąpielowych
skryłyśmy się w zagajniku, a nasze ciała łapały pierwsze
promienie. Słońce dało z siebie wszystko i mocno zabrązowione
kazałyśmy naszym połówkom podziwiać opaleniznę.
Powrót do domów przełożyliśmy na
późny wieczór. Nie chciało nam się rozstawać się z naturą.
Zaplanowałyśmy następną majówkę
na Boże Ciało.
Oczywiście u Elki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz