Siedem grzechów kobiety

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

sobota, 2 kwietnia 2016

Pojeść i pospać

Koniec obżarstwa. Leżenia do góry brzuchem i oglądania telewizji. Tak niestety w większości naszych domów wyglądają święta. I nieważne czy to Boże Narodzenie, czy Wielkanoc. Tradycja nie zmienia się od dziesięcioleci. Młode pokolenie jest bardziej mobilne. Średniacy i starsi kiszą się w przysłowiowych czterech ścianach. Czasem tylko zmieniając ściany na rodzinne czy koleżeńskie.


Pojedzą, pośpią, pooglądają. Niekoniecznie w takiej właśnie kolejności. Zdecydowana mniejszość wybiera spacer.
W tym roku zdecydowałam, że nic nie będę pisać na temat świąt przed, tylko po. Wszystko już przecież było. Latanie ze ścierą i zaglądanie w najmniejszy zakamarek w poszukiwaniu kurzu. Pucowanie okien, gdy na dworze leje i wieje. To nie ważne, że potem chorujemy. Ważne, że okna błyszczą i żadne babsko nas nie obgada, że ta sąsiadka to taka niechluja, bo nawet okien się jej nie chciało wypucować.

No cóż na takie dictum Pan Bóg tam w górze łapie się za głowę i przeciera oczy ze zdumienia. Nie tak was owieczki uczyłem, nie tak. Ale co tam guru. My lepiej wiemy, co mamy robić na tym ziemskim padole i jak się przygotowywać do obchodów świąt.
W międzyczasie, gdy odsuwamy kolejną kanapę przecierając spocone czoło, pokrzykujemy na męża, aby pospieszył się, bo dywany trzeba wytrzepać.
Ten z kamienną twarzą odkłada gazetę i miętoląc w ustach przekleństwa, wychodzi na dwór i długo nie wraca. Bo może ta jego szalona znowu coś wymyśli. Nawet nie zamierza z nią dyskutować, wie że Basia, Zosia, Krysia w szale sprzątania, podrażnione tylko czekają na punkt zapalny.
Dzieciaki zagonione do roboty, odkładają z bólem ukochane laptopy i telefony. Mama tyran zarządziła przygotowania do świąt.

Zakupowe szaleństwo nie odpuszcza. Kosze zapakowane po brzegi wiktuałami na dwa świąteczne dni. Pieczenie, gotowanie, smażenie. Smażenie, gotowanie, pieczenie. Do późnych godzin wieczornych.
Smaki i zapachy kuszą. Drażnią podniebienie. Przełykamy ślinkę. Chętnie jeden z drugim uszczknąłby malutki kawałeczek. Nic z tego. Matka i żona jak Rejtan bronią dostępu do lodówki i na wszelki wypadek do kuchni i wykładają marne resztki sprzed dwóch trzech dni. I powtarza jak mantrę ,,zostaw to na święta!”
Mój znajomy mając dosyć nieprzejednanej żony odpuścił. Po kilku latach bezowocnego żebrania o kawałek mięsiwa i ciasta, wziął sprawy w swoje ręce. Stwierdził, że nie będzie jadał resztek z pańskiego stołu. W sobotę zawsze wybiera się do restauracji, gdzie zostanie miło obsłużony i co najważniejsze, może zjeść co chce i ile chce. A przy okazji jest daleko od świątecznej zawieruchy, humorów i poganiania żony.

I jest w końcu.
Wielkanocny poranek.
Stoły uginają się od jadła.

Zamiast tradycyjnego lekkiego śniadania, honorowe miejsce zajmuje ciężkostrawny bigos i kiełbasy. Talerze wypełnia żurek z jajkiem i oczywiście kiełbasą. A potem pieczyste w różnych postaciach, sałatki, mazurki, baby wielkanocne, serniki i diabli wiedzą, co jeszcze.
Żołądki zaczynają się buntować nieprzyzwyczajone do tłustego jedzenia. Na szczęście w porę zaopatrzyliśmy się w herbatkę miętową i tabletki na wzdęcia. Ale i one nie zawsze dają radę. Bo mówiąc po chamsku na obżarstwo najlepszym lekiem jest głodówka.
-Jaka głodówka?! O czym ty mówisz? - pyta kuzynka rozpinając niezauważalnie guzik od spódnicy, pozwalając w ten sposób uwolnionemu pełnemu brzuchowi na luz.
Rzeczywiście. Jaka głodówka.

W poniedziałek buntuję się. Z pogardą patrzę na bigosik z grzybkami. Odsuwam od siebie kiełbachę, ku zdziwieniu mojej mamy z apetytem pałaszującej kapuchę z białą i polską kiełbasą i zagryzającą korniszonem.
Kieruję się do lodówki i wyciągam serek puszysty i powidła. Mój małżonek ochoczo dołącza do jarskiego śniadania.
Czuję jak mój żołądek zaczyna normalnie pracować. Wstaję lekka jak piórko i zabieram się do przygotowania obiadu. Oczywiście że rosół. Jakże by inaczej.

Po południu wizyta rodzinna. Już oczami wyobraźni widzę uginający się od półmisków stół. Słyszę zachętę pani domu.
-Spróbuj sałatkę. A te de volaille i schabowe, udka i skrzydełka w sosie serowym. Mój żołądek wyczuwa niebezpieczeństwo i daje znać o sobie. Jak tu odmówić gospodyni. Nakładam na talerz malutkie kawałeczki i dziubię powoli. Na szczęście towarzystwo zajęte jest rozmową. Panowie popijają żołądkową gorzką, która pomaga przetrawić tłuste niezwykle kaloryczne dania. Skusiłam się na kieliszeczek, potem drugi w trosce o swój żołądek.
Powrót późnym wieczorem. Sprzątam jedzenie ze stołu i pakuję do lodówki. Znowu zostało, choć nie szalałam. Wydawało mi się, że przygotowałam absolutne minimum.

Wtorek.
Co za ulga. Powrót do normalności. Z przyjemnością zanurzam łyżeczkę w moich ulubionych śliwkowych powidłach. Nie odmawiam sobie małej porcji migdałowego mazurka. Mój mąż mięsożerca życzy sobie na obiad makaron z serem.
W pracy dziewczyny pochłaniają świąteczne przekąski. Trzeba pozbyć się świątecznego jedzenia.
Magda pokazuje przyciasny pasek od spodni.
-Czuję, że mam dwa kilogramy więcej – stwierdza. - Od jutra ścisła dieta. Niech rodzina dojada. 
 -Moja wątroba się zbuntowała – oznajmia Wanda. -Dałam jej fory, a skutki są opłakane. Potrzebuję kilku dni, żeby wrócić do normalności. Było warto – wzdycha kochająca jedzenie moja koleżanka.

Na szczęście kolejne święta mamy za sobą.

Za kilka miesięcy będą następne.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz