Koniec obżarstwa. Leżenia do góry brzuchem i oglądania telewizji. Tak niestety w większości naszych domów wyglądają święta. I nieważne czy to Boże Narodzenie, czy Wielkanoc. Tradycja nie zmienia się od dziesięcioleci. Młode pokolenie jest bardziej mobilne. Średniacy i starsi kiszą się w przysłowiowych czterech ścianach. Czasem tylko zmieniając ściany na rodzinne czy koleżeńskie.
Pojedzą, pośpią, pooglądają. Niekoniecznie w takiej właśnie kolejności. Zdecydowana mniejszość wybiera spacer.
W tym roku zdecydowałam, że nic nie
będę pisać na temat świąt przed, tylko po. Wszystko już
przecież było. Latanie ze ścierą i zaglądanie w najmniejszy
zakamarek w poszukiwaniu kurzu. Pucowanie okien, gdy na dworze leje i
wieje. To nie ważne, że potem chorujemy. Ważne, że okna błyszczą
i żadne babsko nas nie obgada, że ta sąsiadka to taka niechluja,
bo nawet okien się jej nie chciało wypucować.
No cóż na takie dictum Pan Bóg tam w
górze łapie się za głowę i przeciera oczy ze zdumienia. Nie tak
was owieczki uczyłem, nie tak. Ale co tam guru. My lepiej wiemy, co
mamy robić na tym ziemskim padole i jak się przygotowywać do
obchodów świąt.
W międzyczasie, gdy odsuwamy kolejną
kanapę przecierając spocone czoło, pokrzykujemy na męża, aby
pospieszył się, bo dywany trzeba wytrzepać.
Ten z kamienną twarzą odkłada gazetę
i miętoląc w ustach przekleństwa, wychodzi na dwór i długo nie
wraca. Bo może ta jego szalona znowu coś wymyśli. Nawet nie
zamierza z nią dyskutować, wie że Basia, Zosia, Krysia w szale
sprzątania, podrażnione tylko czekają na punkt zapalny.
Dzieciaki zagonione do roboty,
odkładają z bólem ukochane laptopy i telefony. Mama tyran
zarządziła przygotowania do świąt.
Zakupowe szaleństwo nie odpuszcza.
Kosze zapakowane po brzegi wiktuałami na dwa świąteczne dni.
Pieczenie, gotowanie, smażenie. Smażenie, gotowanie, pieczenie. Do
późnych godzin wieczornych.
Smaki i zapachy kuszą. Drażnią
podniebienie. Przełykamy ślinkę. Chętnie jeden z drugim
uszczknąłby malutki kawałeczek. Nic z tego. Matka i żona jak
Rejtan bronią dostępu do lodówki i na wszelki wypadek do kuchni i
wykładają marne resztki sprzed dwóch trzech dni. I powtarza jak
mantrę ,,zostaw to na święta!”
Mój znajomy mając dosyć
nieprzejednanej żony odpuścił. Po kilku latach bezowocnego
żebrania o kawałek mięsiwa i ciasta, wziął sprawy w swoje ręce.
Stwierdził, że nie będzie jadał resztek z pańskiego stołu. W
sobotę zawsze wybiera się do restauracji, gdzie zostanie miło
obsłużony i co najważniejsze, może zjeść co chce i ile chce. A
przy okazji jest daleko od świątecznej zawieruchy, humorów i
poganiania żony.
I jest w końcu.
Wielkanocny poranek.
Stoły uginają się od jadła.
Zamiast tradycyjnego lekkiego
śniadania, honorowe miejsce zajmuje ciężkostrawny bigos i
kiełbasy. Talerze wypełnia żurek z jajkiem i oczywiście kiełbasą.
A potem pieczyste w różnych postaciach, sałatki, mazurki, baby
wielkanocne, serniki i diabli wiedzą, co jeszcze.
Żołądki zaczynają się buntować
nieprzyzwyczajone do tłustego jedzenia. Na szczęście w porę
zaopatrzyliśmy się w herbatkę miętową i tabletki na wzdęcia.
Ale i one nie zawsze dają radę. Bo mówiąc po chamsku na obżarstwo
najlepszym lekiem jest głodówka.
-Jaka głodówka?! O czym ty mówisz? -
pyta kuzynka rozpinając niezauważalnie guzik od spódnicy,
pozwalając w ten sposób uwolnionemu pełnemu brzuchowi na luz.
Rzeczywiście. Jaka głodówka.
W poniedziałek buntuję się. Z
pogardą patrzę na bigosik z grzybkami. Odsuwam od siebie kiełbachę,
ku zdziwieniu mojej mamy z apetytem pałaszującej kapuchę z białą
i polską kiełbasą i zagryzającą korniszonem.
Kieruję się do lodówki i wyciągam
serek puszysty i powidła. Mój małżonek ochoczo dołącza do
jarskiego śniadania.
Czuję jak mój żołądek zaczyna
normalnie pracować. Wstaję lekka jak piórko i zabieram się do
przygotowania obiadu. Oczywiście że rosół. Jakże by inaczej.
Po południu wizyta rodzinna. Już
oczami wyobraźni widzę uginający się od półmisków stół.
Słyszę zachętę pani domu.
-Spróbuj sałatkę. A te de volaille i
schabowe, udka i skrzydełka w sosie serowym. Mój żołądek wyczuwa
niebezpieczeństwo i daje znać o sobie. Jak tu odmówić gospodyni.
Nakładam na talerz malutkie kawałeczki i dziubię powoli. Na
szczęście towarzystwo zajęte jest rozmową. Panowie popijają
żołądkową gorzką, która pomaga przetrawić tłuste niezwykle
kaloryczne dania. Skusiłam się na kieliszeczek, potem drugi w
trosce o swój żołądek.
Powrót późnym wieczorem. Sprzątam
jedzenie ze stołu i pakuję do lodówki. Znowu zostało, choć nie
szalałam. Wydawało mi się, że przygotowałam absolutne minimum.
Wtorek.
Co za ulga. Powrót do normalności. Z
przyjemnością zanurzam łyżeczkę w moich ulubionych śliwkowych
powidłach. Nie odmawiam sobie małej porcji migdałowego mazurka.
Mój mąż mięsożerca życzy sobie na obiad makaron z serem.
W pracy dziewczyny pochłaniają
świąteczne przekąski. Trzeba pozbyć się świątecznego jedzenia.
Magda pokazuje przyciasny pasek od
spodni.
-Czuję, że mam dwa kilogramy więcej
– stwierdza. - Od jutra ścisła dieta. Niech rodzina dojada.
-Moja wątroba się zbuntowała – oznajmia Wanda. -Dałam jej
fory, a skutki są opłakane. Potrzebuję kilku dni, żeby wrócić
do normalności. Było warto – wzdycha kochająca jedzenie moja
koleżanka.
Na szczęście kolejne święta mamy za
sobą.
Za kilka miesięcy będą następne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz