-Całego domu nie zabierzesz- mówi wyraźnie poirytowany małżonek, gdy kolejną według mnie niezbędną rzecz upycham pomiędzy siedzeniami. -Samochód nie jest z gumy -wyjaśnia blondynce. Zgadzam się oczywiście. Przytakuję i przemycam kolejny niezbędnik. Oczy rzucają gromy. Wiem, że za chwilę wybuchnie. Na szczęście zapakowałam wszystko, co zaplanowałam.
Trzaśnięcie drzwiami. Uff. Kawał
drogi do przejechania. Moja druga połówka precyzyjnie ustawia
nawigację. Zapinamy pasy.
Via Szwajcaria.
Kilkanaście godzin nużącej drogi.
Krótka przerwa na sen. Pogodę mamy po swojej stronie. Temperatura
umiarkowana.
Na miejscu jesteśmy w niedzielę po
południu. Afryka. Z trudem łapię powietrze. Moje płuca domagają
się dużej ilości czystego tlenu. Liście zatrzymane w bezruchu,
bez jednego drgnięcia. Jakby namalował je artysta. Krople potu
obklejają całe ciało. Marzę tylko o chłodnym prysznicu.
Wieczorem pomimo zmęczenia fundujemy
sobie spacer brzegiem Jeziora Bodeńskiego. Słońce rozkosznie
zanurza się w szafirowych odmętach i rozjaśnia lustro wody.
Spoglądam na stojący akwen i chłodzę wzrok w lazurze.
Cisza i spokój. Spacerowicze
nieśpiesznie wędrują brzegiem jeziora. Pomiędzy nimi wytrawnie
lawirują miłośnicy dwuśladów.
Kolejne dni spędzamy na opalaniu. Żar
się leje z nieba. Ale jako mieszkanka wyjątkowo chłodnego tego
lata kraju, spragniona słońca, leniwie wyciągam się na kocu.
Jeszcze tylko odpowiednia warstwa kremu z filtrem. Moja druga połówka
natychmiast zaczyna się wiercić i marudzi, że za gorąco.
Przytakuję i odpływam w niebyt. Słońce przypieka niemiłosiernie.
Nawet ja, co tu dużo mówić, miłośniczka opalania, po kilkunastu
minutach poddaję się. Zmieniam pozycję. I raz i raz i raz. Nie
pomyślałam, że leżenie może być tak męczące.
Lekki zefirek od strony jeziora to jak
delikatny ruch skrzydeł motyla. Idziemy się ochłodzić. Z
przyjemnością zanurzamy się w lazurze wody. Odpowiednia temperatura
sprawia, że ani myślę z niej wychodzić.
Nie to co woda z zimnym Bałtyku,
której lodowatość tarmosi każdą cząstkę mojego ciała i
wykręca stopy w bolesnym skurczu.
Szwajcarię odwiedzam dosyć często i
za każdym razem wpadam w zdumienie, że jednak można inaczej.
Wychowana nad polskim morzem nigdy tak
do końca nie zaakceptowałam rozwrzeszczanego tłumu i
nieobyczajnych zachowań.
Wiele rzeczy mnie drażni, a niektóre
wręcz wywołują złość. Krzyki, głośne rozmowy przez
telefon, gdy brzuchaty mężczyzna trzy metry przede mną wrzeszczy
do aparatu -Maryśka, czy mnie słyszysz – po czym następuje
banalna historia opowiedziana na górnym c przeplatana ku.....i i ch......i. Słyszę ją nie tylko ja, ale i inne ciała usadowione na
leżakach i ręcznikach. Nieco dalej ryczą wzajemnie na siebie
dzieciaki i rodzice. Nie można ciszej, trzeba wrzeszczeć. Matka
ciągnie za rękę upartego brzdąca, który za nic w świecie nie
chce wyjść z wody. Mocno zirytowana wymierza maluchowi dwa szybkie
klapsy. Chłopiec drze się jakby go ze skóry obdzierali. Ona jak w
transie, dokłada swoje. Nie mogę zebrać myśli.
Nagle nad moją głową przechodzi
plażowicz, sypiąc mi piaskiem w oczy. Gdy zwracam mu uwagę, tryska
agresją, że się czepiam.
Tuż obok usadowiło się towarzystwo
palaczy. Dmuchają przed siebie znienawidzoną przez mnie trucizną.
Odwracam się w drugą stronę. Dym oplata mnie jak pajęczyna.
Popijają smak papierosów piwem. Pety zakopują oczywiście w
piasku, choć obok kłuje w oczy kosz na śmieci. Gdy przesuwam koc w
inne miejsce, tworząc górkę z piasku, z każdej strony wykopuję
dziesiątki petów, pozostawionych w prezencie Bałtykowi.
Nie trawię również slipowych
plażowiczów. Ktoś powie, że się czepiam. Kuse gacie, które
ledwo opinają wyraźnie eksponowaną męskość. Czasem jest tak, że
nie ma co eksponować, ale gacie pozostają. Opasłe brzuchy,
świadectwo rozpasania kulinarnego i piwnego to codzienność. A nie
można by tak jak w cywilizowanych krajach, kupić sobie szorty.
Dzieciaki z gołymi pupami sikają,
gdzie popadnie. A mamusie chwytają łopatkę i jak gdyby nic
zakopują. Bo przecież piasek wyschnie.
Po kilkugodzinnym leżeniu, kieruję
się do pobliskiej toalety. Muszę natychmiast. Natura nie znosi
próżni. Na drodze staje babcia klozetowa wyraźnie nieczuła na
moją potrzebę. Złowrogo wyciąga rękę i beznamiętnym tonem
oznajmia, że usługa płatna z góry.
Od razu zostałam potraktowana jak
typowa oszustka chcąca za darmo skorzystać z przybytku. Gdy w końcu
wygrzebuję dwa złote i galopują do kabiny zostają mi wręczone
dwa przydziałowe listki papieru toaletowego. Na moje pytanie,
dlaczego nie ma papieru w kibelku, słyszę, że kradną.
-Jak w komunie – stwierdzam.
Tymczasem nad jeziorem tłum
plażowiczów, ale ich nie słyszę . Rozglądam się wokół, czy
aby na pewno tam są. Pełno dzieci. Ale nikt nie wariuje, nikt nie
krzyczy. Dzieciaki bawią się. Rodzice wyraźnie zrelaksowani, nie
dają się sprowokować. Rozmawiają i słuchają. Nikt mi nie
brzęczy nad uchem. Nie słyszę wulgaryzmów. Palaczy także mniej.
Nikt mi nie dmucha dymem w twarz. Trawa czysta, bez petów i
papierków. Za to kosze wypełnione po brzegi.
Nie zauważam też maluchów bez majtek
podlewających moczem przywiędłą trawę.
Gorąc leje się z nieba. Nienachalnie
obserwuję sąsiadów tak samo rozleniwionych i roztopionych w
słońcu.
Slipów i skąpych gaci nie zauważam,
młodsi i starsi osobnicy płci męskiej w szortach.
Idę do toalety. Nikt do mnie nie
wyciąga ręki i nie syczy -Najpierw płacimy. Babci klozetowej brak.
W kabinie kilkanaście równiutko poukładanych rolek papieru
toaletowego. Nikt nie reglamentuje mi listków, jakby obdzielał
luksusowym towarem. Nikogo nie musisz o nic prosić. Leży sobie ten
papier bezwstydnie i nikogo nie kusi.
Nakładam kolejną warstwę kremu z
filtrem.
Owiewa mnie delikatny zefirek znad Alp.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz